„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
(…)
Próbuję go dostrzec w ten marcowy dzień 1968 kiedy wszystko się zmieniło. Za trzy dni skończy siedemnaście lat. Świat składa mu się z kobiecości, Rolling Stonesów i francuskich filmów. Kariera biegacza zakończona z wynikiem 37,2 na trzysta metrów. Marzy, by zostać reżyserem o stylu francuskim; obrazowo, a jednak do głębi. Jak Truffaut. Kocha się w Jeanne Moreau, Brigitte Bardot jest zbyt banalna. Najbardziej chciałby wyglądać na myśliciela, zamawia więc okulary bez oprawek. „Szkło okienne, dla widoku”. Ona się śmieje. To jedno w czym jest dobry oprócz krótkich dystansów. Rozbawić kobietę. Ale chyba nie wie, co chce zrobić ze swoim życiem.
Nie ma pojęcia, jak się tu znalazł. Nie zna żadnych studentów, nawet nie mieszka w Warszawie. Codziennie dojeżdża do szkoły ze szpitala dla nerwowo chorych, którym kieruje jego matka. Do jego liceum musiała dotrzeć poczta pantoflowa, ale czego się dowiedział? ”Sztuka Mickiewicza wstrzymana, demonstracja na uniwersytecie?” Był jedynym, który opuścił lekcje. To jego pierwsze wagary. Niewierność pamięci.
Krakowskie Przedmieście, serce Warszawy. Kiedy tam dojeżdża, tłum studentów wylewa się przez białą bramę. Na głowach niosą swoje indeksy. „Uwolnić naszych kolegów”, krzyczą. Nie wie, kogo uwięziono. Chce dołączyć do marszu, ale go nie przyjmują. Nie jest studentem. Potem będą autobusy i reszta historii.
Jakaś dziewczyna upada, dwóch na nią. Głuchy odgłos pał na ciele. Nigdy wcześniej nie widział, jak ktoś bije kobietę. Chciałby się wyrwać do przodu, ale nogi nie chcą słuchać. Ktoś krzyczy „Gestapo”, on też krzyczy, ci z pałkami ruszają ku nim i tym razem nogi słuchają.
Mężczyźni, którzy biją wyglądają zwyczajnie, noszą płaszcze i kapelusze. Pałki wyjęli z wewnętrznych kieszeni swoich okryć albo z teczek. Polują na tych, którzy schronili się w bramach lub w kościele Świętego Krzyża. Uderzają w leżących. Jeden bije dziewczynę, która biegnie z rękami nad głową. Dwóch ciągnie studenta do furgonetki, trzeci skacze za nimi i z całej siły wali złapanego po ramionach. Nigdy nie widział, by ktoś bił z taką zawziętością.
Nie pamiętam, jak dotarłem do domu. Oczy mam czerwone od gazu łzawiącego, wykrzykuję słowa, których mama nigdy z moich ust nie słyszała. Płaczę. Chcę zabijać. Nie chodzi tylko o tę dziewczynę i niemoc. To coś gorszego, obrzydliwe uczucie pustki. Jakbym wraz z gazem łzawiącym wdychał coś, co zżera mnie od środka.
(…)
Grudzień 1968. Ranek, szare niebo. Mokre płatki śniegu na okiennej szybie. Tej jesieni znów się przeprowadzamy, ze szpitala dla nerwowo chorych w lesie do nowego betonowego bloku na obrzeżach Warszawy. Teraz mam swój pokój, trzy na trzy metry. Pierwsze, co robię to zasłaniam mleczne szkło drzwi wijącym się wzorem w kolorach żółtym, niebieskim, czerwonym i liliowym, barwach z okładki płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band.
Z mamą coś się stało. Nawet nie pyta, czy uczę się do kolejnego egzaminu na uniwersytet. Nie uczę się. Robię zdjęcia, a nocami zamieniam łazienkę w ciemnię. Widziałem „Powiększenie” Antonioniego. Jeśli bardzo powiększy się zdjęcie, można dostrzec to, co chciano ukryć. Okno jest pooklejane ziarnistymi zdjęciami listowia i ludzi na przystankach. Nie stać mnie na suszarkę, ale słyszałem, że pozytywy można suszyć na szkle. Może i można, ale nie dają się odkleić. Właśnie próbuję robić to żyletką kiedy wchodzi mama. Prosi żebym usiadł. Bo ma mi coś do powiedzenia.
„Wyjeżdżamy. Jestem Żydówką”.
Po polsku to tylko trzy słowa. Mija sekunda i słyszę sam siebie: Dobrze mamusiu. Wyjeżdżamy.
Ten, który odpowiada to nie ja. Byłoby wspaniale, gdyby najpiękniejszy dar miłości był aktem woli. Ale instynkt „mam sekundę, potem będzie za późno” nie jest myślą, zaledwie jakimś impulsem gdzieś w nas. Na to, co mama do mnie mówi jestem kompletnie nieprzygotowany. Moje nerwy tak.
Dopiero o wiele później zdaję sobie sprawę z dziwnego faktu, że to ja muszę powiedzieć młodszym braciom, że mama jest Żydówką i że musimy opuścić kraj. Mama nie robi tego sama. Prosi o to mnie – już wszystko jest wybaczone. Mama mi ufa, kocha mnie, muszę ją chronić. Nie chcę, by musiała tłumaczyć sobie ich miny.
Już wiem, jak to się nazywa. Uczyłem się francuskiego. Ale kiedy to robię, nie zdaję sobie sprawy, że właśnie ma miejsce: en rite de passage.
Kiedy po wielu latach spotykam rówieśników, którzy dowiedzieli się o swoim żydostwie i opuścili Polskę w tym samym roku, mówią o swoich doświadczeniach zagubienia, poczucia wstydu i rozpaczy z powodu bycia wygnanymi. Jedynym uczuciem, które sam pamiętam jest wywyższenie. I do tego żydowskie! Do mojego dawnego szlachectwa dodano rody pochodzące od króla Dawida i bohaterów Masady. Tak to jest, gdy cała nasza znajomość żydostwa pochodzi od Josefa Flawiusza.
Że niby miałbym tęsknić za Polską? Wierzby plączące? Zapachy? Szeleszczący język? Wtedy tego nie wiedziałem. Ta moja mała Polska, ludzie, których kochałem, tych dziesięcioro przyjaciół, niemal wszyscy wyjechali.
Żal nadszedł piętnaście lat później, był bezradny i dziecinny. Gniew, który przychodzi teraz już się nie wypali.
Ludzie towarzysza Gomułki dbają, by resztka polskich Żydów nigdy nie zapomniała swoich ostatnich dni w kraju. Nie jest do końca jasne, czy mają jakiś plan, czy zdają się na tradycję. Ale krąży plotka, że od tych co emigrują będzie się żądać zwrotu kosztów studiów, i że na cle mogą zostać odebrane dyplom i świadectwa. Pewnym jest, że trzeba mieć pozwolenie na każdą rzecz, którą się chce ze sobą zabrać, po ostatnią skarpetkę, ołówek, i serwetkę. Przedmioty starsze niż trzydzieści lat nie powinny być wywożone.
Po trzech wizytach w urzędach mama przychodzi do domu roztrzęsiona. Po raz pierwszy słyszę ją mówiącą ”nie daję rady”. By sfinansować nasz exodus pożyczyła pieniądze od krewnych z zagranicy. Kiedy w banku słyszy, że nie może ich podjąć, że nie jest już Polką, zaczyna krzyczeć, wyrzekać na urzędnika, socjalizm i być może na Polskę. Nie wie, do czego będzie musiała się uciec następnym razem. Chce rzucać granatami w Dom Partii.
I tu gratka: kiedy się już dostaje pozwolenie na opuszczenie kraju, wyjechać trzeba w ciągu 60 dni. Nie wiadomo, co się stanie jeśli nie zdąży się do tego czasu zebrać wszystkich dokumentów. Sprzedaż wszystkiego co się ma to żadne rozwiązanie, jest zakaz wywożenia gotówki. Czy mogą zarekwirować bagaż? Zegarek? Obrączki?
(…)
Czasami ludzie na uchodźstwie pytani są jak pamiętają kraj, który opuścili. Dla mnie jest to zawsze ona. Tleniona blondyna z plamami potu pod pachami i spływającym makijażem. Ona jest moją Polską. Nie płaczące wierzby, nawet nie Chopin. Widuję ją czasem. W zeszłym roku siedziała na kasie. Nikt poza mną nie zdawał sobie sprawy, że to ona. Dworzec Centralny w Warszawie, podziemny labirynt schodów i pasaży. Długa kolejka po bilety. Para starszych ludzi, oboje o białych laskach, trzymają się za ręce. Kiedy wreszcie dochodzą do okienka, słyszą od kasjerki, że stali w złej kolejce. Właściwe okienko jest piętro niżej, potem drugie przejście na lewo, pół piętra do góry, w prawo, w lewo i prosto. Odchodzą. Ja czekam na spotkanie. Po pół godziny para jest z powrotem. Przedostają się do okienka. ”Czy mogłaby pani powtórzyć; piętro w dół, drugie przejście w lewo, a potem?” Kobieta zaczyna wyjaśniać. Godzina szczytu, kolejka jest już nowa i zirytowana. A potem słychać trzask. ”Nieczynne” zawisa nagle na tym jedynym otwartym okienku po bilety na warszawski pociąg podmiejski. Kasjerka opuszcza posterunek, czerwona na twarzy bierze dwoje niewidomych pod ręce i znika w tunelach.
Maciej Zaremba
Tłumaczenie Krysia Kierebinski
Link do oryginału „Vi måste härifrån. Jag är judinna”
Najnowsze komentarze