„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Natasza Quelvennec, 24.02.2018
Jako lingwistka z wykształcenia jestem wyczulona na semantykę. Zawsze mam pod ręka słowniki, z którymi konfrontuję swoje rozumienie słów i wyrażeń. Tym razem PWN i ja jesteśmy zgodni: „wszystko w porządku, dobrze, zgoda”. Zauważmy, że konotacja semantyczna tych znaczeń jest akceptująca i uspokajająca, co wskazuje na fakt, że adresatkami przekazu głośnej już kampanii są głównie kobiety, które aborcję przeszły lub staną w jej obliczu. Autorkom, co same świetnie wyjaśniają w artykule w „Wysokich Obcasach”, nie chodzi o namawianie nikogo do aborcji, a o „odstygmatyzowanie” jej, co nastąpiło już w opinii publicznej społeczeństw zachodnich, ale u nas nie. We Francji Ministerstwo Zdrowia i organizacje pozarządowe przeprowadziły w ostatnich latach kilka kampanii informacyjnych o podobnym przekazie. Wystarczy zacytować hasła: „Aborcja: moje ciało, mój wybór, moje prawo” czy „Aborcja: moje ciało należy do mnie”. Billboardy, które powstaną w Polsce oraz podtytuł materiału w „Wysokich Obcasach”: „Nie jesteś sama. Jedna z trzech Twoich znajomych miała aborcję” właśnie ten aspekt rozwijają.
Reakcje na ten artykuł i okładkę potwierdzają, że taka kampania jest bardzo potrzebna. Czytając komentarze odnosi się wrażenie, że krytykujące je osoby najwyraźniej żyją w idyllicznym Barbielandzie, w którym wszyscy są wyedukowani seksualnie, zawsze planują stosunki, mają nieograniczony dostęp do antykoncepcji, nikomu nie pękają prezerwatywy, nikt ciąży nie przerywa, a nieliczne zołzy uciekające się do aborcji odczuwają traumę do końca życia. Tymczasem na nic się nie zda zaklinanie rzeczywistości. Jedna na trzy Polki dokonała aborcji. Około jakieś 5 milionów kobiet. To nasze żony, matki, córki, siostry, przyjaciółki… Każdy z nas zna zatem przynajmniej jedną kobietę, która przeszła aborcję. Każda aktywna seksualnie kobieta – powtarzam, każda, nie bądźmy hipokrytami – była lub znajdzie się w sytuacji zagrożenia niechcianą ciążą. Bo pękła prezerwatywa, bo zapomniała zażyć tabletki, bo w ferworze seksu ani ona, ani partner się nie zabezpieczyli…, że nie wspomnę o sytuacjach bardziej dramatycznych. Nawet jeśli do ciąży ostatecznie nie doszło, to potencjalnie taka sytuacja mogła mieć miejsce.
Jeśli powiemy, że aborcja nie jest OK, to zjawisko nie zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jest stare jak świat i zawsze będzie istniało. Edukacja seksualna oparta na rzetelnej wiedzy medycznej i swobodny dostęp do antykoncepcji pozwalają zminimalizować liczbę niechcianych ciąż i aborcji, ale nigdy nie sprawią, że wcale ich nie będzie. Penalizacja aborcji i hipokryzja też tego nie uczynią. Badania dowodzą zresztą, że aborcji jest statystycznie najwięcej w krajach o najbardziej restrykcyjnym prawie i, co za tym idzie, o najbardziej radykalnym i moralizatorskim dyskursie publicznym…
„Aborcja jest OK” to oczywiście pewien skrót myślowy. Jako współzałożycielka Democracy is OK, nie ośmielę się krytykować zasadności wyboru tego rozwiązania… Z marketingowego punktu widzenia wydaje się, że przyniosło ono przynajmniej jeden bardzo pozytywny efekt. Jest szeroko komentowane w mediach i serwisach społecznościowych. Nie pozostawia obojętnym. Szokuje. A to zawsze sprzyja debacie. Nie bez kozery za sprawą zakusów PiS na tzw. kompromis aborcyjny, za liberalizacją istniejącej ustawy opowiada się dziś dwa razy więcej respondentów niż dwa lata temu (około 40% według ostatnich badań). Kaczyński niechcący oddał nam przysługę. Sprowokował masowe protesty, stworzył warunki do dyskusji, sprawił, że do mediów zaczęto zapraszać zwolenniczki liberalizacji aborcji, a ludzie zupełnie nieświadomi tematu zainteresowali się nim… Ta kampania już odnotowała podobne skutki.
A poza tym, jak mawiają starzy Francuzi, w miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone. Z wojennego punktu widzenia, widzę konieczność kontrowania ofensywy odrażających i kłamliwych bilbordów zygotarian, którymi jest atakowana przestrzeń publiczna. Czy hasło „Aborcja jest OK” naprawdę bardziej szokuje niż manipulacja opinią publiczną przy pomocy obscenicznych, krwawych zdjęć?
We Francji stosunek kandydatów do aborcji był ważnym tematem kampanii prezydenckiej i prawdopodobnie zaważył na wynikach dwóch kandydatów konserwatywnych. W Polsce mamy kilka głosów odważnych polityków, ale znacząca większość bajdurzy o kompromisach i kwestiach światopoglądowych. Michnik powiedział kiedyś, że w Polsce mamy do czynienia z paradoksalnym fenomenem niewierzącego, ale praktykującego katolika. W części Nowoczesnej i PO powstał taki egzotyczny i wewnętrznie sprzeczny koncept wstecznego liberała…
A może mogłoby to zadziałać w odwrotnym kierunku? Czyż od polityków nie należy wymagać wizjonerstwa, odwagi politycznej, prowadzenia społeczeństwa w kierunku, którego ono jeszcze nie aprobuje? Tak jak zrobiła to legendarna minister zdrowia Francji, Simone Veil? Jak słusznie stwierdza jedna z liderek kampanii w Polsce: „Społeczeństwo to nie jest awokado, ktoś musi wykonać tę pracę, ktoś musi dać głos kobietom. I powiedzieć im: cokolwiek wybrałaś, to jest OK”.
Nie, autorki nie strzeliły w stopę feminizmowi. One po prostu zajęły odważne stanowisko na naszym zaściankowym, polskim podwórku. W krajach Europy Zachodniej, do których podobno cywilizacyjnie aspirujemy (albo do niedawna tak nam się wydawało), normą społeczną jest postawa autorek kampanii, a nie jej oponentów. Chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, w jaki sposób na nasze umysły, ba, nawet na myślenie feministek, wpłynęła podstępnie sącząca się od ponad 20 lat propaganda „kompromisu”. Według badań CBOS tak naprawdę dość liberalne społeczeństwo sprzed 1993 roku zaczęło się radykalizować dopiero po wprowadzeniu ustawy. Wpłynęło na to nie tylko restrykcyjne prawo, ale i sam charakter dyskursu publicznego czy też coraz bardziej oparta na dogmatach, a coraz mniej na danych naukowych, edukacja seksualna oraz lekcje religii w szkole.
„Wybór jest OK, aborcja nie jest OK” – czytam oburzonych celebrytów, także tych, którzy ochoczo zamieszczali w mediach społecznościowych selfie z czarnego protestu. Otóż wybór to też prawo do braku poczucia winy, do odczuwania ulgi lub do nieodczuwania niczego. Tak jak i do nierobienia aborcji i do odczuwania cierpienia po jej przeprowadzeniu. Nie można być trochę w ciąży, tak jak nie można być trochę za wyborem… Wolny wybór my, kobiety, mamy wtedy, kiedy nie jesteśmy stygmatyzowane bez względu na decyzję i na to, co w związku z nią odczuwamy.
Pisze się, że autorki przedsięwzięcia reprezentują tylko swój lewacko-wielkomiejski mikrokosmos, nie rozumieją polskiej specyfiki, soli ziemi czarnej, ludu pracującego miast i wsi i innych tam takich… Tymczasem jednym z celów kampanii jest propagowanie informacji o aborcji farmakologicznej, którą każda borykająca się z niechcianą ciążą kobieta może przeprowadzić samodzielnie. W obliczu decyzji o aborcji nie jesteśmy równe, a ta wiedza ma właśnie służyć zmniejszeniu owych nierówności. Aby mieszkanka małego miasta czy wsi, pozbawiona dostępu do antykoncepcji i do aborcji (za sprawą braku edukacji, pieniędzy, przekonań czy po prostu nadużywania klauzuli sumienia przez lekarzy i farmaceutów), miała inną alternatywę niż uciekanie się do „ludowych” sposobów, znanych kobietom od wieków.
Okazuje się, że szokuje też uśmiech pomysłodawczyń i różowe tło okładki. Fakt, z aborcją w Polsce kojarzy się bardziej wór pokutny, głowa posypana popiołem i usta w podkowę. Pozwólcie, drodzy przedstawiciele polskiej szkoły „marketingu aborcyjnego”, że znów posłużę się przykładem lewackiej Francji, gdzie afisze kampanii rządowej przedstawiały nagie plecy kobiety z tatuażem „Aborcja to moje prawo”, a kolorem dominującym w kampanii był (o zgrozo!) róż. Logotypem kampanii „To nie jest wieszak”, przeprowadzonej przez organizację pozarządową Planning familial i skupiającej się na krwawych żniwach, jakie zbiera na świecie nielegalna aborcja, był … wieszak w zaciśniętej, wzniesionej w górę dłoni na krwistoczerwonym tle. Mniejszymi literami było napisane: „jeden z dwóch zabiegów aborcji przeprowadzanych na świecie jest nielegalny i może spowodować śmierć kobiety.” Co roku na świecie w wyniku nielegalnych aborcji umiera 40 tysięcy kobiet. Czy to mniej szokuje niż róż i uśmiech autorek?
Krytykanci, jak to często w naszej epoce natychmiastowego przepływu informacji bywa, skupili się na haśle i zdjęciu, które siłą rzeczy muszą być skrótowe, a nawet trochę prowokujące, aby były skuteczne. Ta tendencja „fotografowania” wzrokiem linka czy artykułu, w ogóle bez czytania, że nie wspomnę o zrozumieniu czy przemyśleniu, jest niestety dość typowa.
Przypominam sobie epizod sprzed kilkudziesięciu lat. Będąc bardzo młodą dziewczyną byłam przekonana, że jestem w niechcianej ciąży. To było jeszcze przed „kompromisem”, więc miałam możliwość poddania się zabiegowi. Obawy się nie potwierdziły. Nie wiem, jaki byłby mój wybór, ale nigdy nie zapomniałam zachowania i słów mojej mamy, która przytuliła mnie i powiedziała, że decyzję muszę podjąć sama, bo to ja do końca życia będę ponosić jej konsekwencje, ale ona i tata będą mnie wspierać bez względu na to, co wybiorę. To było takie rodzicielskie „aborcja jest OK”, czyli dokładnie to, co chciałam i powinnam była usłyszeć.
Najnowsze komentarze