„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
O WYBORACH W NIEMCZECH, ANALIZA
AfD „jest jedyną partią, dzięki której mogę wyrazić swój protest” – tak przynajmniej twierdzi 85 proc. wyborców, którzy zagłosowali na AfD. Nie stawia to tych wyborców najlepszym świetle… W każdym razie jest faktem, że 60 proc. wyborców nacjonalistycznej i rasistowskiej AfD wybrało tą partię rzeczywiście nie z powodu jej programu, nie z powodu przekonania, że partia ta jest najlepsza – ale jedynie jako oznakę protestu. A to oznacza, że za cztery lata ci sami wyborcy mogą błyskawicznie zmienić opcję i znowu – na znak protestu – zagłosować na zupełnie inną partię. I pewnie tak też się stanie, bo dojdą do wniosku, że po czterech latach obecności w Bundestagu AfD ich zawiodła i nie spełniła ich oczekiwań.
Niemniej jednak pozostaje faktem, że z 12,6 proc. głosów skrajna prawica przekroczyła 5-procentowy próg wyborczy i znalazła się w niemieckim parlamencie. AfD uzyskała swoje głosy dzięki nacjonalistycznej ideologii, hasłom mniej lub bardziej jawnie opowiadającym się przeciwko przyjmowaniu uchodźców w Niemczech, hasłom po części jawnie rasistowskim a po części opowiadającym się za opuszczeniem Unii Europejskiej, przeciw euro (czyli za powrotem do marki), oraz wielu innym populistycznym hasłom głoszonym przeciwko całej klasie politycznej jako takiej, bądź jedynie przeciwko konkretnym partiom. Sam fakt, że nacjonalistyczna prawica znalazła się w Bundestagu – co nie zdarzyło się w ostatnich 60 latach – jest więc pewnym novum w Niemczech.
12,6 proc. dla AfD to spora porażka demokracji w Niemczech. Porażka demokracji w tym sensie, że niestety – pomimo licznych wysiłków wielu osób – nie udało się przekonać tych 12,6 proc. społeczeństwa do głosowania na jedną z pozostałych, demokratycznych partii. Te 12,6 proc. to niestety jedynie niewiele mniej, niż wynik ultraprawicowego Frontu Narodowego we Francji w 2017 r. (13,2 proc.), i niewiele mniej, niż dostała w 2017 r. skrajnie prawicowa Partia Wolności (PVV / Partij voor de Vrijheid) w Holandii (13,06 proc.). Niestety, jak dobitnie widać, w samym sercu Europy około 13 proc. społeczeństwa to wyborcy sympatyzujący z ultraprawicą, ludźmi, którzy otwarcie głoszą bądź w wyznają w ukryciu poglądy rasistowskie, nacjonalistyczne i neofaszystowskie. Niemcy, jak się okazuje, nie są w tej kwestii gorsi od innych krajów w sercu Europy, ale – mimo swojej niechlubnej historii pierwszej połowy dwudziestego wieku – wcale też nie są lepsi.
I nawet jeśli ludzie głosujący na AfD uczynili to jedynie na znak protestu, to najwidoczniej nie przeszkadzała im ani miejscami jawnie rasistowska retoryka tej partii, ani ksenofobiczne wyskoki wielu partyjnych prominentów AfD, ani nawet wypowiedzi relatywizujące bezdyskusyjną winę Niemców za miliony ofiar drugiej wojny światowej. Część niemieckiego społeczeństwa najwidoczniej nie miała też żadnego problemu z odwoływaniem się jednego z najwyższych funkcjonariuszy AfD, niejakiego pana Alexandra Gaulanda, do „chlubnych osiągnięć Wehrmachtu” w czasie wojny, i bycia „dumnym z dokonań i wielkich wyczynów niemieckich żołnierzy”. Pan Gauland co prawda wyjaśnił, że wcale nie podważa faktu, iż Wehrmacht też „wplątany był w czasie wojny w zbrodnie” – jednak jego zdaniem wina leżała po stronie „systemu”, a „miliony dzielnych żołnierzy nie było zbrodniarzami”. Pozostaje więc pytanie, czy te 12,6 proc. Niemców jest dziś ślepych i głuchych, czy owszem – jeśli o tym wszystkim słyszeli – to nic ich to nie obchodzi, bo sami pozbawieni są jakiejkolwiek przyzwoitości? Można oczywiście też postawić tezę, że kwestia takich wypowiedzi nie ma przynajmniej dla części z tych 12,6 proc. wyborców jakiegokolwiek znaczenia – gdyż naiwnie wydaje im się, że druga wojna światowa dawno odeszła już do historii, a zatem tego typu populistyczne wypowiedzi polityków AfD „służyły jedynie kampanii wyborczej” i że ta retoryka w żaden sposób nie przełoży się na życie w dzisiejszych Niemczech. Takie myślenie jest jednak całkowicie błędne, gdyż tego typu retoryka otwiera drogę do postrzegania rasizmu i neofaszyzmu w społeczeństwie jako czegoś najzupełniej normalnego, fenomenu wcale niewymagającego publicznego piętnowania, a co za tym idzie niewymagającego również zdecydowanego sprzeciwu ze strony przyzwoitych obywateli. Takie postrzeganie rzeczywistości świadczy o braku zrozumienia konsekwencji, jakie niesie ze sobą obojętność na neofaszystwoską retorykę i przyzwolenie na zaistnienie takiej retoryki w przestrzeni publicznej. W tym kontekscie pociesza jedynie fakt, że w międzyczasie prowadzone jest ze strony prokuratury w Niemczech dochodzenie mające na celu ustalenie, czy pan Gauland nie popełnił przestępstwa publicznego nawoływania do nienawiści, czyli tzw. „Volksverhetzung”.
Warto zwrócić też uwagę na fakt, że poparcie dla AfD nie rozkłada się w Niemczech proporcjonalnie we wszystkich z 299 okręgów wyborczych. Bastionami AfD są trzy okręgi wyborcze w południowo-wschodniej Saksonii, a konkretnie: Sächsische Schweiz-Osterzgebirge, Budziszyn I i Görlitz (Zgorzelec). W tych trzech okręgach na AfD głosowało między 32,8 a 35,5 proc. tych, którzy poszli do urn. W tych trzech okręgach neofaszystowska AfD zdobyła też wszystkie ze swoich trzech bezpośrednich mandatów do Bundestagu, gdyż kandydat, który dostanie najwięcej tzw. „Erststimmen” ze wszystkich kandydatów, czyli najwięcej głosów oddawanych na konkretnego kandydata startującego w danym okręgu, dostaje tym samym bezpośredni mandat do Bundestagu. Mniejsze, choć też relatywnie duże poparcie dla AfD było też w czterech północno-wschodnich okręgach wyborczych w okolicy Greifswald i Stralsund, gdzie AfD dostała między 19,2% a 23% głosów. Tam jednak – na szczęście – kandydaci tej partii nie zdobyli już jednak żadnego bezpośredniego mandatu do Bundestagu.
To właśnie obszar Niemiec wschodnich na południe i na wschód od Drezna jeszcze za czasów istnienia DDR określany były przez wielu ironicznie jako tzw. „Tal der Ahnungslosen”, czyli jako „dolina nieświadomych”. Nazwa ta wzięła się z powodu ukształtowania terenu, które powodowało, że do otoczonej wzgórzami doliny okolic Drezna nie dochodziły sygnały telewizyjne wysyłane z nadajników z zachodnich Niemiec – więc obywatele tam mieszkający nie mogli oglądać zachodniej telewizji i w efekcie nie byli świadomi tego, co dzieje się na zachodzie. Nota bene ten sam efekt miał miejsce w północnowschodniej części DDR w okolicach Stralsund, która z kolei była już za daleko oddalona od nadajników w Berlinie Zachodnim. Zastanawiającym jest fakt, że w obu tych regionach wschodnich Niemiec ludzie w zadziwiająco dużej części do dziś głosują tak, jakby wciąż byli zupełnie odcięci od świata… Czyżby więc „dolina nieświadomych” przeżyła zjednoczenie Niemiec i do dziś utrzymała się w mentalności sporej części zamieszkałych tam obywateli?
Najnowsze komentarze