„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Zarówno w Iranie, jak i w Ameryce fanatyzm naruszył moją indywidualność, tożsamość i poczucie własnej wartości
Dwa razy doświadczyłam działania fanatyzmu na własnej skórze. Teraz zaczynam dostrzegać jego przejawy po raz trzeci.
Urodziłam się w Teheranie, w rodzinie muzułmańskiej. Kiedy miałam 6 lat pojechaliśmy do Londynu odwiedzić babcię i wróciliśmy do domu już jako chrześcijanie. Potem, przez trzy lata chodziłam do szkoły w Isfahanie w chuście na głowie, która zasłaniała mi szyję i włosy, zaś moje chude ciało okrywał bezkształtny, szary hidżab. Lubiłam się przechwalać, że przyjęłam Chrystusa tydzień wcześniej niż moja mama i że to za sprawą mojego wolnomyślicielstwa się nawróciłyśmy. Napawałam się myślą, że jestem inna, że należę do prześladowanej mniejszości, związana duchowo z pierwszymi chrześcijanami, którzy oddali życie za wiarę.
Nie mogliśmy się nadziwić, jak państwo islamskie wykorzystuje strach do wywierania presji i sprawowania nad ludźmi kontroli.
W tamtych czasach, w naszej podziemnej wspólnocie, często rozmawialiśmy o indoktrynacji i sektach, ponieważ uważaliśmy, że islam to sekta. „Ich modlitwy to wyuczone na pamięć wersety po arabsku – mawialiśmy. – To wszystko rytuał. Oni wierzą w każde słowo mułłów”. Nasi pasterze potępiali szaleńcze praktyki państwa: ustanowienie jednego „słusznego” źródła informacji, przedstawianie Zachodu jako Wielkiego Szatana, ograniczanie nauk humanistycznych, wybiórcze stosowanie zasad moralnych oraz kult Chomeiniego, wielkiego charyzmatycznego przywódcy. Nie mogliśmy się nadziwić, jak państwo islamskie wykorzystuje strach do wywierania presji i sprawowania nad ludźmi kontroli, a my, dysydenci, prześladowani, wierzący potrafiliśmy dokonywać wolnych wyborów. Mieliśmy otwarte oczy, serca przywiązane do prawdy, bezpośredni kontakt z Bogiem.
W państwowej szkole dla dziewcząt w Isfahanie każdego ranka my, dzieci, musieliśmy stawać w równych szeregach i skandować hasła poparcia dla państwa, dla Ajatollaha. „Śmierć Izraelowi! Śmierć Ameryce” – wytężaliśmy swe małe płuca, nie wiedząc, kogo przeklinamy, ani też, co znaczy „śmierć”.
Kiedy próbowałam zrezygnować z cotygodniowych lekcji religii [Koranu], dwie nauczycielki zmusiły mnie do pozostania w szkole przez wiele godzin. Były to Siostry Basidż [Związek Mobilizacji Uciemiężonych – przyp. red.], członkinie ochotniczej milicji, których głównym zadaniem było prześladowanie innych kobiet. Ostrzegły mnie, co może przydarzyć się mnie i mojej rodzinie, jeśli będę się upierać i powtarzać, że jestem chrześcijanką. Moja matka miała trafić do więzienia. Miała tam zostać skatowana i zabita.
30-letnia dziewica mówiła, że gdy uzależnimy się masturbacji, w przyszłości nasi mężowie nie będą w stanie nas zadowolić.
Kiedy miałam 8 lat, moja matka, brat i ja uciekliśmy z Iranu. Przez dwa lata żyliśmy jako uchodźcy, a potem wysłano nas do pewnego miasteczka w Oklahomie, gdzie co niedzielę chodziliśmy do kościoła. W wieku 10 lat stałam potulnie, zdeterminowana, w kręgu kobiet i dziewcząt, ze spuszczoną głową, z rękami przyciśniętymi do ciała, podczas gdy kobiety błagały Pana o dar języków dla tych dziewcząt. Po upływie niespełna godziny dwie inne dziewczynki osiągnęły stan dziwnej ekstazy. Mnie kobiety powiedziały, że po prostu za słabo wierzyłam. Nie wiedziałam, jak mogłabym wierzyć jeszcze mocniej.
Jako nastolatka zostałam zaproszona na rekolekcje, zwane Chrysalis (Poczwarka), organizowane osobno dla dziewcząt i osobno dla chłopców. Moi przyjaciele wychwalali je jako duchowe doświadczenie transformacyjne. Kiedy przyjechałyśmy, zabrano nam torby i zegarki i powiedziano, że Chrysalis ma własne jednostki czasu, mierzone za pomocą odległości między dwoma palcami. Już byłyśmy zdezorientowane, a efekt ten wzmocniony został jeszcze przez odcięcie naturalnego światła i nieustanne podawanie nam kofeiny i cukru. Gdy poszłyśmy do łóżek, zobaczyłyśmy, że nasze torby zostały rozpakowane, a piżamy i przybory toaletowe rozmieszczono na łóżku z niepokojącą pieczołowitością. Przez cały weekend trwały zwierzenia i wymiana spostrzeżeń na temat pokrewieństwa i tożsamości grupowej, których celem było doprowadzenie nas do płaczu. Żadna z nas się nie oburzała.
W Princeton przyłączyłam się do Campus Crusade for Christ (Kampusowa Krucjata dla Chrystusa), grupy, która wykupiła całostronicową reklamę pro life w uczelnianej gazecie, a następnie użyła retoryki prześladowanej mniejszości religijnej na swoją obronę. Ci ludzie myśleli, że znajdują się w jakimś kościele podziemnym, takim jak ten w Isfahanie – przez to, zamiast być urażoną, czułam się jak wśród swoich. Wkrótce grupa zmieniła nazwę na Agape Christian Fellowship (Otwarte Braterstwo Chrześcijańskie), ponieważ słowo „krucjata” przywodziło na myśl krwawą historię.
Głównym zainteresowaniem Agape, tematem większości wykładów i dyskusji w grupach, było nasze życie seksualne, zwłaszcza kobiet. Pewnego razu w trakcie dyskusji wyłącznie dla kobiet, 30-letnia dziewica mówiła o zgubnych skutkach masturbacji, o tym, że gdy uzależnimy się od niej, w przyszłości nasi mężowie nie będą w stanie nas zadowolić. Powiedziała nam, że zakładając prowokacyjne stroje, stajemy się odpowiedzialne za grzechy mężczyzn i że nie powinnyśmy umawiać się na randkę z chłopakiem, jeśli nie chcemy wyjść za niego za mąż.
W tym semestrze przeczytałam Opowieść podręcznej [Margaret Atwood] i przez tydzień nie mogłam spać.
My, obywatele państw demokratycznych, chętnie myślimy, że jesteśmy odporni, że kontrolujemy własne myśli. Zwroty takie jak „pranie mózgów” przypisujemy różnym kultom i radykalnym sektom.
Czyż nie powinniśmy być wolni, my, chrześcijanie? Powiedziano mi, że Jezus szanował kobiety i nienawidził tego, jak są traktowane przez islam. A tutaj wolna kobieta, w najlepszym okresie swego życia, staje przed grupą amerykańskich studentów, na początku nowego stulecia, i przekonuje, że powinnyśmy być uległe wobec naszych mężów, po czym częstuje nas lekturą książki zatytułowanej Lady in Waiting (Zanim stanę się damą) [pełen tytuł książki autorstwa Debby Jones i Jackie Kendall to Lady in Waiting: Becoming God’s Best While Waiting for Mr. Right – Zanim stanę się damą: jak zostać oblubienicą Boga w oczekiwaniu na Właściwego Męża – przyp. red].
To wszystko brzmiało prawie tak samo, jak stara retoryka hidżabu, głoszona przez Siostry Basidż dawno temu, ta radość w ich oczach, to żarliwe mlaskanie językiem. Te kobiety także były tylko nauczycielkami, tylko ochotniczkami, a mimo to Siostry Basidż przemierzały ulice Isfahanu i Teheranu, zatrzymując kobiety, oceniając skromność każdego ubrania, szczelność każdego hidżabu i cel każdego spaceru.
Zajęło mi wiele lat, nim zobaczyłam podobieństwa. My, obywatele państw demokratycznych, chętnie myślimy, że jesteśmy odporni, że kontrolujemy własne myśli. Zwroty takie jak „pranie mózgów” przypisujemy różnym kultom i radykalnym sektom. A jednak współcześni chrześcijanie używają alarmującej liczby najrozmaitszych narzędzi do planowania życia swoim dzieciom. Moja grupa ewangeliczna na ekskluzywnym uniwersytecie naruszyła moją indywidualność, tożsamość i poczucie własnej wartości tak samo jak państwowa szkoła w Iranie.
Aby zobaczyć, jak działa indoktrynacja, trzeba spojrzeć z zewnątrz. Dlatego tak łatwo można ją zaobserwować w innych społecznościach, ale nie w swojej własnej. Ma być niewidzialna dla tych, którzy grzęzną w jej toksycznej mgle. I widzę, że to się znowu dzieje. Żyjemy w epoce fanatyzmu i mimo że dokładam wszelkich starań, żeby się przed tym ochronić, nie jestem bezpieczna. Nikt nie jest.
Po dzieciństwie spędzonym pod hidżabem trzymam się następującej zasady: nie odbieram tych samych wiadomości co moi konserwatywni sąsiedzi. Nie czytam tych samych artykułów, nie słucham tej samej retoryki. Jesteśmy jak bańki mydlane, każda unosząca się w inną stronę. Rezygnujemy ze sceptycyzmu, ciekawości i niezależności intelektualnej na rzecz lojalności wobec własnego plemienia.
Programowanie społeczne to masowa uległość wobec wyższego autorytetu w wielu niezwiązanych ze sobą kwestiach w obrębie jednej ideologii.
Tak samo w porewolucyjnym Iranie źródłem prawd były plemiona: kościół podziemny, nauczycielki Basidż, lokalny meczet. Programowanie społeczne nie odbywa się przecież w jednym pokoju czy za pomocą jednego serwisu informacyjnego, i jego ofiarami nie jest tylko jednorazowo grupka nastolatek. Programowanie społeczne to masowa uległość wobec wyższego autorytetu w wielu niezwiązanych ze sobą kwestiach w obrębie jednej ideologii. To jest gotowość zwierzania się, śpiewnej recytacji, wyłączenia się, odczuwania wstydu po dojściu do innego wniosku niż pozostali. Z początku to nie wygląda groźnie. Wręcz przeciwnie, to jawi się jako rozwiązanie problemu, zwolnienie z odpowiedzialności. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma gotowe odpowiedzi i podsunie ci je, jeśli tylko się zgodzisz.
tłum. Marek Maciołek
Najnowsze komentarze