„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Moje pierwsze spotkanie z Niemcami miało miejsce jeszcze na początku lat osiemdziesiątych. I od razu kompletne zaskoczenie. O Niemczech Zachodnich nie wiedziałem wtedy prawie nic, zresztą prawie wszystko, co w tamtych czasach mówiono o Zachodzie w reżimowych mediach, nie brzmiało zachęcająco.
Dochodziła do tego jeszcze jednostronna, historycznie uwarunkowana propaganda o RFN oraz sączona na okrągło w TVP martyrologia. Z drugiej strony człowiek wiedział, że TVP kłamie. Swoją drogą – jak to historia potrafi zatoczyć koło… Poza tym w stanie wojennym w mojej miejscowości Kościół kilkukrotnie rozdawał ludziom paczki z tego niby złego RFN. Szczerze mówiąc, nie liczyłem na wiele ze strony Niemców po przyjeździe. I tu się pomyliłem.
Zaczęło się już pierwszego popołudnia, kiedy przyszli do nas sąsiedzi i… przynieśli cały kosz prezentów na powitanie: różne słodkości, kiełbasy, sery, jakieś soki, kawę, herbatę itp. Zdębiałem, bo o takim przywitaniu nigdy wcześniej nie słyszałem. Jak się okazało, nie miał to być ostatni raz. Serdeczność ze strony zupełnie obcych mi ludzi, ludzi mówiących językiem, którego wtedy nawet nie rozumiałem. Ale ten gest był czymś tak niespodziewanym, tak odmiennym od rzeczywistości dopiero co zakończonego stanu wojennego, z której przyjechałem, był czymś tak pełnym serdeczności i zwykłej ludzkiej gościnności, że obraz „złych Niemców”, jaki zazwyczaj przekazywała w mediach komunistyczna propaganda, natychmiast legł w gruzach.
Po ponad 33 latach spędzonych w Niemczech mogę powiedzieć na temat tego kraju tyle: ludzie są różni – zresztą jak wszędzie. Wielu Niemców jest otwartych na świat. Mam kilku przyjaciół, rodowitych Niemców, z którymi znamy się już od dobrze ponad ćwierć wieku – i przyjaźnie te trwają do dziś. Ludzie ci już nie raz pomogli mi w życiu. Owszem, jak wszędzie, tu też bywają ludzie aroganccy, nieprzychylni, nastawieni wrogo do wszystkich obcych. Ale jest to zdecydowana mniejszość w Niemczech. Owszem, istnieje pewna korelacja między poziomem wykształcenia a otwartością na świat, ale po pierwsze, podejrzewam, że w większości społeczeństw tak jest, a po drugie, znam też wiele wyjątków od tej reguły. Niemcy z reguły szanują człowieka, niezależnie od tego, skąd pochodzi i jakiego jest wyznania. Szanują go – jeśli wykazuje chęć integracji ze społeczeństwem, w którym żyje, jeśli stara się poznać dobrze język i przynajmniej częściowo niemiecką kulturę. Jednak ze zrozumiałą pogardą odnoszą się do takich ludzi, którzy od A do Z odrzucają niemiecką kulturę, na każdym kroku się wywyższają i ciągle podkreślają, że sami wszystko wiedzą najlepiej – bo przecież tam, skąd pochodzą, „było to tak a tak, i dlatego właśnie tak powinno też być w Niemczech”; bądź do takich ludzi, którzy mimo np. dziesięciu lat pobytu tutaj nie potrafią powiedzieć choćby jednego zdania po niemiecku bez błędów. A niestety takich ludzi też tu nie raz spotkałem – i nie dziwię się temu, jak ich Niemcy postrzegają.
Niemcy są jednym z sześciu krajów założycielskich Unii Europejskiej. Po setkach lat wojen, gdy w Europie prawie wszyscy walczyli prawie ze wszystkimi, po niewyobrażalnych tragediach pierwszej i drugiej wojny światowej, kraje Zachodu (a w tym i Niemcy) poszły wreszcie po rozum do głowy, i stwierdziły, że dość tego: albo nadal będziemy się zabijać, albo siądziemy wreszcie konstruktywnie przy jednym stole, przestaniemy roztrząsać ciągle to, co kiedyś było złe, a zamiast tego zaczniemy wspólnie budować nową Europę, nasz nowy dom, gdzie będzie miejsce dla nas wszystkich i gdzie stworzymy lepszą, pokojową przyszłość dla nas i naszych dzieci. Nacjonalizm zawsze prowadzi do wojen, co zresztą historia Europy jasno pokazuje. Niemcy, Francja, Belgia, Włochy, Holandia i Luksemburg zrozumiały jako pierwsze kraje w Europie, że nacjonalizm nie może być drogą do pokojowej przyszłości naszego kontynentu. W tej europejskiej wizji nie ma miejsca na nacjonalizm, izolacjonizm i narodowe egoizmy. Do europejskich wartości uważanych za zasadnicze dla wspólnej Europy należą m.in. poszanowanie godności każdego człowieka, wolność, równość, demokracja (w tym trójpodział władzy, z którego wynika m.in. niezależne sądownictwo), istnienie instytucji gwarantujących stabilną demokrację, rządy prawa, poszanowanie praw człowieka, jak i poszanowanie praw mniejszości. Niemcy – podobnie jak przytłaczająca większość pozostałych państw unijnych – nie mają specjalnych problemów z przestrzeganiem tych wspólnych unijnych wartości. I między innymi za to cywilizowane i europejskie podejście bardzo sobie ten kraj cenię.
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na bardzo pozytywny przykład francusko-niemieckiego pojednania po drugiej wojnie światowej. Pojednanie, które powoduje, oba wspólnie te dwa kraje z czasem stały się motorem rozwoju Unii Europejskiej. Postawiono wreszcie kropkę nad często bolesną i tragiczną historią setek lat wojen, wzajemnych krzywd czy konfliktów terytorialnych – jak choćby o Alzację-Lotaryngię czy też całą zachodnią część dzisiejszych Niemiec, leżącą na lewym brzegu Renu (franc. Rive gauche du Rhin). Zaprzestano wreszcie szerzenia wzajemnej nienawiści, rozpowszechniania negatywnego wizerunku sąsiada i odgórnej propagandy szkalującej drugą stronę. Wreszcie zajęto się podkreślaniem tego, co łączy, oraz budową wspólnej przyszłości w ramach Unii Europejskiej. Oczywiście, takie pojednanie nie może dokonać się z dnia na dzień i po niedzielnej nocy, w poniedziałek rano z odwiecznych wrogów nie zrobili się od razu odwieczni przyjaciele. Lecz Konrad Adenauer i Charles de Gaulle zdecydowali, że kiedyś wreszcie trzeba zacząć wprowadzać zmianę! Pojednanie zaczęto od uroczystego podpisania Traktatu Elizejskiego w styczniu 1963 r. Warto było raz na zawsze odkreślić całą bolesną przeszłość grubą linią i podjąć współpracę na gruncie europejskich wartości. W ramach tej współpracy od 1963 r. aż do dziś 8,5 miliona młodych ludzi z obu krajów spotkało się ze sobą: młodzi Niemcy jeżdżą regularnie na kilka tygodni do rodzin francuskich, młodzi Francuzi podróżują w drugą stronę. W ten sposób nikną wzajemne uprzedzenia, wzrasta wiedza o kulturze sąsiadów, rodzi się tolerancja i nierzadko przyjaźń.
Eurokorpus, wspólna wielonarodowa jednostka wojskowa szybkiego reagowania wyszła już ponad bilateralny, jedynie francusko-niemiecki status z początków swego istnienia w 1993 r. Wspólnemu, dwujęzycznemu kanałowi telewizyjnemu ARTE w maju stuknie 25 lat. W ramach różnych inicjatyw powstało wiele wspólnych komisji, stowarzyszeń oraz organizacji wymiany kulturalnej. Dziś nie dziwi już nikogo, że wspólnie organizuje się uroczystości upamiętniające tragiczną w skutkach bitwę pod Verdun z 1916 r. (w sumie około 350 tys. zabitych po obu stronach i o wiele więcej rannych), a 14 lipca po Avenue des Champs-Élysées z okazji Dnia Bastylii – czyli francuskiego święta narodowego – obok francuskich defilują również żołnierze niemieccy. Jak pokazuje ten przykład, można doprowadzić do pojednania między narodami – trzeba tylko tego naprawdę chcieć. Mam nadzieję, że takiego rodzaju pojednanie dokona się również między między Polską a Niemcami. Najwyższy czas.
W tym roku 31 października przypada okrągła rocznica pięciuset lat reformacji w Niemczech – bo to właśnie w przeddzień Wszystkich Świętych 1517 r. niejaki Martin Luter przybił swoje 95 tez do drzwi kościoła zamkowego w Wittenberdze…
500 lat konfliktów na tle wyznaniowym, z których bodaj największym była wojna trzydziestoletnia 1618–1648, nauczyło większość Niemców wstrzemięźliwości w podejściu do ludzi innej wiary i zaprzestania prób siłowego nawracania, a państwo jako takie zmusiło do stworzenia systemu, w którym wiara pozostaje prywatną sprawą obywateli i nie jest eksponowana publicznie przez przedstawicieli władzy różnego szczebla – a więc stworzenia systemu tolerancji wyznaniowej i braku dyskryminacji na tle religijnym. Dzięki historycznie uwarunkowanemu istnieniu dwóch dużych grup wyznaniowych i ciągłej konkurencji między nimi ogromna większość Niemców zrozumiała, że pod żadnym pozorem nie wolno narzucać drugiemu człowiekowi własnej wiary. Należy to tutaj do dobrego tonu, a próby jakiegokolwiek nawracania nie są społecznie akceptowane. Dodatkowo wpływa to bardzo pozytywnie na postawę niemieckiego Kościoła katolickiego w stosunku do wiernych, na jego punkt widzenia, który w wielu kwestiach diametralnie różni się od tego, jaki teoretycznie ten sam Kościół katolicki reprezentuje w kraju nad Wisłą… Wydaje się, że konkurencja na tym polu jednak zdecydowanie łagodzi obyczaje, a sama obawa Kościoła katolickiego przed utratą wiernych na korzyść Kościoła protestanckiego skutecznie cywilizuje zapędy co bardziej konserwatywnych kręgów niemieckiego episkopatu. Bycie niekatolikiem lub ateistą jeszcze dzisiaj, w XXI wieku, dla wielu osób żyjących w mniejszych, lokalnych społecznościach w Polsce oznacza mniej lub bardziej jawną stygmatyzację, szykany w pracy, szkole lub w urzędach – w Niemczech zaś jest czymś najzupełniej normalnym, to sprawa wręcz tak trywialna, że nikt praktycznie nie przywiązuje do niej jakiejkolwiek wagi i nie zawraca sobie tym głowy. Tutaj w przytłaczającej części społeczności lokalnych dyskryminacja na tle wyznaniowym po prostu nie istnieje – i dotyczy to również podejścia do ateistów, którzy stanowią około jedną trzecią społeczeństwa. Jako ateista z przekonania, mogę powiedzieć jedno: wreszcie żyję w kraju, gdzie oddycham wolnością wyznania, gdzie nigdy nie spotkały mnie szykany na tle religijnym i gdzie nikt nie próbuje mnie na siłę nawracać… Niby to samo niebo nad nami, a jednak jak cudownie jest móc oddychać wolnością w tym kraju.
Biurokracja panuje w obu krajach. Jednak w niemieckich urzędach obywatel traktowany jest jak człowiek, a nie natrętny petent, który jedynie przeszkadza urzędnikom w pogaduszkach i piciu kawy. Wielokrotnie miałem okazję porównać podejście urzędnika do obywatela po obu stronach granicy na Odrze. Różnica jest kolosalna i nie wypada ona na korzyść Polski. Najbardziej niezwykłe jest to, że chociaż przez wiele lat żyłem w Niemczech jedynie na polskim paszporcie, kraj ten traktował mnie, „obywatela obcego państwa”, o niebo lepiej, niż czyniła to Polska, kraj mego urodzenia i kraj, którego obywatelstwo długo posiadałem. W kraju nad Renem i Łabą nigdy nie spotkałem się z nieukrywaną niechęcią, zawiścią czy zwykłymi szykanami ze strony urzędników, podczas gdy w kraju nad Wisłą zdarzało mi się to niestety już wielokrotnie. Okazywanie przez urzędnika bezpośredniej „władzy nad obywatelem szarakiem”, domniemanej wyższości nad petentem, częste robienie łaski z tego, że urzędnik – skądinąd zobligowany do przestrzegania prawa – w ogóle potraktuje nas jak uczciwego człowieka, który ma prawo do uczciwego załatwienia swojej sprawy… Takie podejście do ludzi w niemieckim urzędzie byłoby nie do pomyślenia. Może dlatego, że tutaj urzędnik, dopuszczający się szykan wobec obywatela, musiałby się liczyć z konsekwencjami dyscyplinarnymi. W polskich urzędach do dziś człowiek często musi udowadniać, że nie jest wielbłądem i że ma prawo wymagać od „najjaśniejszego i wszechwładnego niemal urzędnika” sprawiedliwego podejścia zamiast uznaniowości przy rozpatrywaniu podania.
Sądy działają raczej sprawnie. Prawo jest przestrzegane i często już przez sam ten fakt odstrasza potencjalnych przestępców. Precedens de jure w niemieckim systemie prawnym nie istnieje, bo nie ma prawnego obowiązku przestrzegania wyroków sądowych wydanych w prawie identycznych sprawach, rozpatrywanych uprzednio, chyba że chodzi o wyroki jednego z sądów najwyższych (np. Bundesgerichtshof, BGH) lub wyroki niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego (Bundesverfassungsgericht, BVerfG). Jednak w rzeczywistości precedensy, czyli orzeczenia sądów wpływające na treść przyszłych decyzji sądowych w sposób faktyczny, spotyka się w niemieckim systemie prawnym dość często. I tak, jeśli sąd wyższej instancji decydował już w konkretnych warunkach w sposób A, to istnieje dość wysokie prawdopodobieństwo, że sądy niższej instancji – a szczególnie te podlegające pod ww. sąd wyższej instancji – w identycznych lub bardzo podobnych okolicznościach również będą orzekały w sposób A. Prawdopodobieństwo to jest oczywiście tym wyższe, im wyższej instancji sąd orzekł już uprzednio w danej kwestii w sposób A, lub im większa jest liczba sądów tej samej instancji w innych miastach w Niemczech, które orzekały już w ten sam sposób. Dzięki temu mamy sytuację, gdzie powołanie się na konkretne wyroki sądowe często zapobiega procesowi, bo strona będąca na z góry przegranej pozycji dwa razy się zastanowi, zanim zdecyduje o wniesieniu pozwu do sądu. Poza tym precedensy często skracają i upraszczają przebieg rozpraw, bo nie trzeba już każdego podobnego przypadku rozważać w najdrobniejszych szczegółach od nowa. Zapewnia to wydajniejsze działanie sądów, a wraz z tym lepsze i efektywniejsze funkcjonowanie aparatu sądowego.
Nawet w sporze z osobą średnio zorientowaną wystarczy powołać się na konkretne wyroki sądowe, by załatwić sprawę bez wchodzenia na drogę prawną, a więc po niższych kosztach, przy mniejszej ilości zmarnowanego czasu i mniejszych nerwach. Fakt ten bywa wielkim udogodnieniem, na przykład w „potyczkach” z nazbyt pewnymi siebie właścicielami lokalów mieszkalnych. Prawo najmu nieruchomości (Mietrecht) jest niezłe, więc sytuacja prawna najemców jest dość stabilna. Bardzo cenię sobie poziom bezpieczeństwa prawnego, jaki ten kraj zapewnia swoim obywatelom.
Nacjonalizm w Niemczech istnieje, tak jak w każdym innym kraju. Na bazie własnych doświadczeń z nacjonalizmem w Niemczech mogę powiedzieć, że występują jednak duże różnice, zależne od mentalności ludzi, regionu czy oczywiście z poziomu wykształcenia osoby. Jeśli nie chce się mieć nic wspólnego z rasistami i ksenofobami, warto unikać znajomości w kręgach zwolenników NPD, DVO czy tzw. Republikaner. Podobnie rzecz ma się z Alternatywą dla Niemiec (AfD), aczkolwiek tylko częściowo, bo do tej partii ciągnie też wielu „sfrustrowanych brakiem zmian” obywateli, czy też wielu takich, którzy głosując na AfD chcieliby jedynie „dać nauczkę” rządzącym. Alternatywa dla Niemiec jest w każdym razie mniej radykalna niż inne wymienione powyżej partie. Poza tym AfD ma jeszcze „tę zaletę”, że drenuje potencjał wyborców, co przy 5-procentowym progu wyborczym powoduje, że w efekcie do parlamentu dostaje się co najwyżej AfD jako „mniejsze zło”, a bardziej radykalne ugrupowania pozostają za burtą.
Niestety, jeśli chodzi o ruchy czy partie skrajnie prawicowe Niemcy nie stanowią na tle państw ościennych żadnego wyjątku, a będąc w Polsce, też dobrze trzymać się z daleka od gotowych do użycia przemocy zwolenników NOP, ONR czy MW. Ponadto nacjonalizm i tendencje do popierania skrajnie prawicowych partii występują w Niemczech dużo częściej na terenach byłej NRD niż na zachodzie kraju. Podczas gdy w wyborach do landtagów w 2016 r. na wschodzie kraju do lokalnych parlamentów AfD uzyskała 24,2% poparcia w Saksonii-Anhalt i 20,8% w Meklemburgii – Pomorzu Przednim, to jednak wyniki tej partii na zachodzie były sporo niższe: w Badenii-Wirtembergii – 15,1%, w Nadrenii-Palatynacie – jedynie 12,6%, a w najnowszych wyborach w Saarze (mały kraj związkowy przy granicy z Francją) AfD osiągnęła w 2017 r. raptem 6,2%. Przypuszczalnie ma to duży związek z modelem edukacji, jaki w XX w. stosowano w szkołach w byłej NRD, z częściej spotykanym tam brakiem krytycznego myślenia. Im niższy jest poziom wykształcenia, tym oczywiście ten brak jest większy, tak jak prawdopodobnie we wszystkich krajach Europy.
Na szczęście sprawdza się tu poprawność polityczna: nie ma przyzwolenia władz żadnego szczebla na neonazistowskie wybryki czy zamieszki, nie ma przyzwolenia na publiczne nawoływanie do nienawiści (tzw. Volksverhetzung to według prawa czyn karalny – §130 StGB), a policja ściga przypadki łamania prawa w kontekście potencjalnych demonstracji AfD czy ruchów typu Pegida. Poza tym coraz częściej pojawiają się w Niemczech oddolne inicjatywy obywatelskie, które coraz skuteczniej zwalczają nacjonalizm i ksenofobię. Przykładem są kontrdemonstracje w Dreźnie, na których często bywało więcej ludzi niż na demonstracjach Pegidy. Na masztach i oknach Semperoper oraz na oknach budynku akademii sztuk pięknych w Dreźnie (oba budynki znajdują się w bardzo popularnych wśród turystów częściach miasta) przez długi czas wisiały też ogromne transparenty jasno przeciwstawiające się prawicowo-nacjonalnym i ksenofobicznym tendencjom – co jednoznacznie dawało do zrozumienia, że wiele osób takowych nie popiera. Przy próbie organizacji pierwszej demonstracji Pegidy w Kolonii, w styczniu 2015 roku, bezpośrednio przy budynku pięknie oświetlonej wieczorem słynnej kolońskiej katedry, populistów czekała niemiła niespodzianka: w pewnym momencie kardynał Rainer Maria Woelki zarządził wyłączenie zewnętrznego oświetlenia i demonstracja Pegidy zniknęła w ciemnościach…
Po takim blamażu Pegida już nigdy nie próbowała urządzić demonstracji w Kolonii. Powyższe przykłady pokazują, że sprzeciw obywatelski przeciwko nacjonalizmowi istnieje w Niemczech w szerokich kręgach społecznych, jest coraz lepiej organizowany i coraz bardziej widoczny.
Od połowy lat osiemdziesiątych XX w. liczba osób wykonujących pracę w pełnym wymiarze godzin i podlegającą ubezpieczeniu socjalnemu (tzw. sozialversicherungspflichtig Beschäftigte) wzrosła w Niemczech z 25 do prawie 32 milionów. W sumie w Niemczech pracuje ponad 44 miliony osób (Erwerbstätige). Znacząco zmalało też bezrobocie, które ze szczytowych poziomów 12,7% kilka lat po zjednoczeniu Niemiec spadło obecnie poniżej 6%. To wszystko na pierwszy rzut oka wygląda bardzo pozytywnie.
Niestety, druga strona medalu to sektor ludzi zatrudnionych jedynie na umowach czasowych i pracowników wypożyczanych. Powstała cała branża „wypożyczania ludzi”, czyli znanego również w Polsce leasingu pracowniczego, skupiająca dziś ponad 10 tys. firm, które żerują na nieszczęściu czy trudnej sytuacji materialnej pojedynczych osób, zabierając pracownikowi ponad połowę (!) stawki godzinowej, jaką pracodawca gotów jest zapłacić za wypożyczenie takiej osoby. A warto w tym kontekście wiedzieć, że jeszcze do 1967 r. tego rodzaju praktyki były w Niemczech zabronione. Jednak w dzisiejszej dobie – gdzie w Niemczech niewiele już zostało po socjalnej gospodarce rynkowej, z której ten kraj był tak dumny przed laty (tzw. Sociale Marktwirtschaft) – przedsiębiorstwa załatwiają sobie w ten sposób tanich pracowników i nie muszą ponosić już żadnej prawnej ani socjalnej odpowiedzialności. Dotyczy głównie regulacji w ramach tzw. Arbeitnehmerüberlassungsgesetz (AÜG). Prawo to doprowadziło do notorycznego wykorzystywania już prawie miliona ludzi do pracy na zasadach zbliżonych do niewolniczych: do niedawna pracowników można było wypożyczać na nieokreślony okres, a dopiero dzięki zmianom z kwietnia 2017 r. za półtora roku zostanie to ograniczone do maksymalnie 18 miesięcy (na początku lat osiemdziesiątych były to maksymalnie trzy miesiące, a od 1985 r. najwyżej sześć). Wprowadzono też poprawkę, że wypożyczanym pracownikom należy się taka sama płaca (!), jaką otrzymuje personel zatrudniony na stałe – przy nowelizacji prawa zostawiono jednak nadal kilka furtek prawnych (jak choćby możliwość odstępstw od tej zasady, jeśli zbiorowy układ pracy przewiduje co innego), które zapewne w przyszłości będą skrzętnie wykorzystywane przez nieuczciwych pracodawców. Tak więc nadal około miliona ludzi będzie mogło czuć się w pracy niczym współcześni niewolnicy XXI wieku.
Pracę na żądanie współczesnych „pracowników dniówkowych” w wewnętrznym żargonie nazywa się KAPOVAZ (kapazitätsorientierte, variable Arbeitszeit), czyli „zorientowany na potrzeby produkcyjne, zmienny czas pracy”. Zatrudnieni na takich zasadach ludzie mają, co prawda, stałą umowę o pracę i formalnie są pracownikami danej firmy. Jednak umowy, jakie mają w ręku, opiewającą jedynie na minimalny wymiar godzin w miesiącu, zaś cała reszta zatrudnienia odbywa się na zasadzie pracy w nadgodzinach, całkowicie elastycznie i zależnie tylko i wyłącznie od chwilowych potrzeb zakładu – czyli na żądanie. Według szacunków niemieckiego instytutu studiów nad gospodarką DIW na takich umowach pracuje około półtora miliona osób, jednego miesiąca przepracowując 100 godzin, innego może i nawet 150, ale bywają też miesiące, że praca kończy się na 40 godzinach. Za czas, kiedy ludzie ci siedzą w domu i czekają na telefon od pracodawcy, „dniówkarze” oczywiście żadnego wynagrodzenia nie dostają. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że z takiej pracy nie da się utrzymać rodziny, ani też „ułożyć sobie normalnego życia”. Istnieją branże, gdzie zawiera się już tylko tego typu umowy o pracę. Zjawisko to jest przykładem kompletnej porażki niemieckich polityków, odpowiedzialnych za regulacje na rynku pracy, gdyż diametralnie odmienna sytuacja w Austrii pokazuje, że tamtejszy rynek pracy może funkcjonować równie dobrze i wcale nie musi działać na tak nieludzkich zasadach! Zarówno austriackie sądy, jak i ustawodawca doprowadzili do tego, że takie nieetyczne praktyki zostały oficjalnie zaklasyfikowane jako współczesny rodzaj wyzysku ludzi, stały się nielegalne i ogólnie postrzegane są jako nieetyczne i „sprzeczne z dobrymi obyczajami”.
Niemcy jako jeden z niewielu krajów UE mogą pochwalić się zrównoważonym budżetem państwa, co sprawia, że już od kilku lat dług publiczny nie rośnie. Niemcom udało się nawet znacząco obniżyć PKB: z 81% w 2010 r., czyli bezpośrednio po kryzysie finansowym, do 71,2% PKB w 2015 r. To bezsprzecznie bardzo pozytywne efekty. Towarzyszy temu jednak nadmierna, często wręcz chorobliwa, oszczędność państwa. Doprowadziła ona m.in. do redukcji etatów w policji, co w obliczu narastającej liczby przestępstw i zwiększonej częstotliwości popełniania niektórych z nich, a także coraz większego zaangażowania sił policyjnych w zapobieganie czy zwalczanie pewnych konkretnych rodzajów przestępstw, wywołało spadek poczucia bezpieczeństwa wśród obywateli. Niektóre wykroczenia – czy nawet pojedyncze rodzaje przestępczości – nie są już prawie wcale ścigane bądź są ścigane z mniejszą konsekwencją w porównaniu z sytuacją sprzed zjednoczenia Niemiec, czyli jeszcze dwadzieścia parę lat temu. W efekcie da się zaobserwować efekt domina: za mało pieniędzy na etaty w policji oznacza zbyt mało policjantów na służbie, a to z kolei skutkuje zbyt małą liczbą kontroli i niską skutecznością zwalczania przestępczości. W ten sposób z dnia na dzień w niektórych dzielnicach gwałtownie rośnie przestępczość, a po drogach buszuje coraz więcej samochodów z niesprawnym oświetleniem. Drobiazg, powiedziałby ktoś, kto jeszcze nie doświadczył wypadku.
Nadmierne oszczędności ostatnich kilkunastu lat wpływają na coraz gorszy stan dróg w całych Niemczech. Owszem, nadal buduje się piękne nowe autostrady, niektóre nawet poszerza się do trzech pasów. Remontuje się też tu i tam drogi, zazwyczaj oddawane są do użytku w świetnym stanie. Jednak mimo tego stan wielu dróg z roku na rok coraz bardziej się pogarsza, a budowa czy rozbudowa wielu odcinków autostrad ciągnie się latami. Najlepszym przykładem coraz większych zaległości inwestycyjnych na tym polu jest choćby tymczasowe zamknięcie mostu Schiersteiner Brücke, jednego z najważniejszych i newralgicznych połączeń mostowych nad Renem łączących Moguncję z Wiesbaden. W lutym 2015 roku o mało co nie doszło tam do tragedii, kiedy jedna z jezdni osiadła pod wpływem zmęczenia materiału o ponad 30 cm… Wybudowany 55 lat temu ponad kilometrowej długości most Schiersteiner Brücke zwyczajnie nie wytrzymał już natężenia ruchu, kilkukrotnie większego od zakładanego w okresie budowy. I chociaż już ponad 10 lat temu zaczęły pokazywać się niebezpieczne pęknięcia w moście, budowa nowego ciągle była odkładana „z braku pieniędzy” i w efekcie zaczęła się dopiero w 2013 r. Konsekwencją lat zaniedbań i nadmiernych oszczędności stała się więc… konieczność całkowitego zamknięcia tej niezwykle ważnej przeprawy przez Ren na ponad dwa miesiące, a nieodzowne prace naprawcze sprawiły, że ruch ciężarówek na moście można było przywrócić dopiero po ośmiu miesiącach.
W Niemczech wbrew pozorom nie wszystkie inwestycje budowlane idą jak po maśle, o czym opinia publiczna od czasu do czasu może się przekonać z relacji w mediach. Nowe, osławione już lotnisko Flughafen Berlin Brandenburg „Willy Brandt“ miało zostać oddane do użytku sześć lat temu, a budowane jest – bagatela! – od września 2006 roku i końca prac nie widać.
Masa błędów popełniona już w fazie projektowania lotniska (niezgodna z przepisami instalacja przeciwpożarowa, albo użycie do budowy instalacji elektrycznej kabli o zbyt cienkich przekrojach) dzisiaj odbija się inwestorowi czkawką. W radzie nadzorczej przedsiębiorstwa odpowiedzialnego za budowę lotniska zamiast specjalistów z odpowiednimi kompetencjami zasiadali wysoko postawieni politycy z Berlina i Brandenburgii, co oczywiście przekładało się na jakość nadzoru i opóźnienia.
Podczas budowy tunelu w Kolonii część linii tramwajowej Kölner Nord-Süd U-Bahn schowano pod ziemią tak nieudolnie, że doprowadziło to do katastrofy. 3 marca 2009 roku budynek historycznego archiwum Kolonii przy Severinstraße (wraz z pobliskimi domami) zawalił się do wykopu. 90% zbiorów zostało zasypanych, a około 15% niestety bezpowrotnie utraconych. Przyczyną katastrofy budowlanej były przypuszczalnie nadmierne oszczędności w zastosowanej technologii budowy, czyli odstąpienie od zamrażania gruntu zarządzone przez urzędników miasta. Do tego dochodziło prawdopodobnie również do kradzieży części materiałów budowlanych, które według planów miały być użyte do lepszego zabezpieczenia wykopu tunelu przed zawaleniem… Do tego dzięki znajomościom w nadzorze budowlanym wykonawca robót nadzorował… sam siebie. Piszę powyżej „przypuszczalnie” i „prawdopodobnie”… dlatego, że mimo upływu ośmiu lat prokuratura w Kolonii do dzisiaj nie zdołała nikomu przedstawić zarzutów, a bez wyroku sądu za dwa lata jakiekolwiek zarzuty związane z tą sprawą się przedawnią. Wygląda więc na to, że winni całej sprawy oraz śmierci dwóch ludzi nigdy nie zostaną osądzeni.
W trakcie budowy prestiżowej Elbphilharmonie, czyli nowej, ekskluzywnej siedziby filharmonii w Hamburgu, również doszło do wielu różnorakich błędów i niedociągnięć, nie obyło się nawet bez kłótni wykonawcy z inżynierami i nadzorem budowlanym, czego efektem było czasowe wstrzymanie prac budowlanych. Na przestrzeni jedenastu lat koszty budowy Elbphilharmonie urosły ze 186 milionów euro do – bagatela – 789 milionów, a termin oddania budowli do użytku przesunął się o prawie sześć lat. Z drugiej jednak strony trzeba też przyznać, że akurat w tym wypadku… apetyt rósł w ramach jedzenia, co w efekcie doprowadziło do znaczących zmian w pierwotnych planach (powiększenie kubatury obiektu o prawie 50% i wbudowanie w obiekt dodatkowej, trzeciej sali koncertowej) i do eksplozji kosztów.
Z kolei przypadek budowy tzw. Riederwaldtunnel we Frankfurcie, który to tunel ma służyć połączeniu autostrady 661 z autostradą 66, wyśmienicie uwidacznia problemy związane z wybujałą biurokracją, nadmiernie przerośniętym prawem budowlanym, ciągłymi protestami wszelakich krytyków, radykalnych grup ekologów i niektórych „nawiedzonych” grup okolicznych mieszkańców, oraz ciągnącymi się w nieskończoność procesami sądowymi. Wszystko to razem wzięte… przez ponad 35 lat skutecznie uniemożliwiało rozpoczęcie bardzo potrzebnej miastu inwestycji. Na szczęście w 2009 roku budowa wreszcie ruszyła. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego musi ona trwać ponad 15 lat (według planów połączenie obu autostrad ma zostać oddane do użytku dopiero w roku 2025)? Tego, zważywszy na codzienne, potężne korki w godzinach szczytu, nikt rozsądnie myślący nie jest chyba w stanie pojąć… Niestety, nieumiejętność podejmowania choćby „w miarę szybkich” decyzji jest symptomatyczna dla wielu inwestycji infrastrukturalnych w Niemczech – i nie zanosi się na to, aby w najbliższej przyszłości było lepiej.
Tak więc i Niemczech nic nie jest doskonałe. Mimo to muszę powiedzieć, że, mieszkając tu od 33 lat, do dziś nie żałuję decyzji o wyjeździe. Dzięki życiu tutaj stałem się człowiekiem całkowicie dwukulturowym, który pełnymi garściami czerpie zarówno z kultury polskiej, jak i z kultury niemieckiej, a także, w różnym stopniu, z kultur innych europejskich państw. Emigracja naprawdę poszerza horyzonty. Niemcy jako kraj cenię sobie z wielu powodów i od wielu już lat jestem obywatelem tego państwa. Nie zapominam jednak, gdzie się urodziłem, i staram się w dyskusjach z ludźmi obalać stereotypy – choć przyznaję, że nie robię tego zawsze i bezkrytycznie, a jedynie tam, gdzie jest to racjonalnie uzasadnione. Staram się budować mosty między ludźmi: zwracać uwagę Niemców na te kwestie czy dziedziny życia, które są pozytywne w Polsce, i zwracać uwagę Polaków na te, które pozytywne są w Niemczech. Choć, niestety, od półtora roku tych pozytywów w Polsce ubywa…
Ignaz Wróbel, Frankfurt
Szanowny Panie, pozytywów ubywa, racja. Negatyw główny mamy od dwóch lat ! Pozostaje nadzieja , że za dwa – trzy lata wrócimy do Europy !