„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Sajgońskie lotnisko Tan Son Nut – zanim w ostatnich dniach kwietnia zostanie zbombardowane – przeżywa oblężenie; na szczęście latają jeszcze samoloty Air France, PanAm i amerykańskie maszyny wojskowe.
Na długim odcinku między miastem a portem lotniczym sznur porzuconych samochodów – piechotą będzie szybciej. Niełatwo się wydostać i uciec przed represjami, których ofiarą padły już tysiące „radośnie witających armię wyzwoleńczą” w jej marszu na stolicę południowej części kraju, ten bastion reakcji.
Ludność nie chce czekać, choć jeszcze nie do końca wie, że będzie ograbiona, szykanowana, przesiedlona, torturowana czy wymordowana. W wyludniającym się mieście słychać każdy kolejny helikopter podrywający się z dachu ambasady amerykańskiej i przeciążony nadmiarem pasażerów. Wraz z odwrotem Amerykanów opuściło Wietnam około 130 tys. osób. Potem nastąpiła swoista cisza; strach wymieszany z nadzieją, że po zjednoczeniu może nie będzie tak źle. Było gorzej. Ale przez trzy pierwsze lata prób wydostania się z „wyzwolonego” kraju było stosunkowo niewiele. Zorganizowane ucieczki na dobre rozpoczęły się dopiero w 1978 roku, gdy działania komunistów nabrały większego rozmachu.
Nowa władza nie pozostawiła żadnych złudzeń co do wartości, którym ma hołdować kraj i wszyscy jego mieszkańcy. W okresie 1975-85 w obozach „reedukacyjnych” umieszczono ok. 2,5 miliona osób a egzekucji dokonano na 100 tysiącach. Najostrzejsze represje miały miejsce w pierwszych dwóch latach po zjednoczeniu kraju. Zdesperowani, wystraszeni ludzie szukali ratunku. Sprzedawali wszystko, co mieli, domy, sklepy, samochody, by w przysłowiowej ostatniej koszuli ratować życie swoje i rodziny. Albo chociaż niektórych jej członków, najczęściej dzieci, które być może spotka gdzieś lepsza przyszłość. Pieniądze i kosztowności trafiały w ręce przemytników, w tym przedstawicieli władzy. Ci dawali sygnał, kiedy i skąd odpływa łódź. Nie zawsze prawdziwy.
Exodus ów zrodził obiegowy termin, którego w polskim języku nie mamy, natomiast w angielskim stał się synonimem właśnie tych uchodzących tysięcy Wietnamczyków: boat people – ludzie na łodziach. To także synonim tragedii rozbitków i grzechu zaniechania ze strony państw, które ludzi na łodziach do swoich portów nie przyjęły.
Pierwsza większa próba opuszczenia kraju miała miejsce w roku 1978. Na pokładzie statku Southern Cross, wysłanego z Singapuru przez lokalnego biznesmena, który przy okazji dorobił sie fortuny, stłoczyło się 1200 uchodźców. Wyrzucono ich na plażach niezamieszkałych wysp Indonezji. Rząd Indonezji zaprotestował, nie chciał rozbitków, ale państwa zachodnie obiecały przesiedlenie uchodźców. Kolejny statek próbował pozostawić 2500 osób w Malezji, ale władze kraju nie zezwoliły okrętowi na przybicie do brzegu. Pasażerowie zmuszeni byli pozostać na pokładzie, dopóki nie pospieszyły im z pomocą inne kraje. Statki próbujące zacumować u wybrzeży Hong Kongu i Filipin też często spotykały się z odmową.
Kiedy po Sajgonie i okolicy rozeszła się wieść, że duże statki nie są przyjmowane do portów, ludzie decydowali się na opuszczanie kraju w małych łodziach. Często taka podróż zaczynała się i kończyła wśród fal. Sąsiednie kraje „odpychały” od swych nabrzeży wypełnione uchodźcami łodzie, w efekcie wiele z nich tułało się po morzach tygodniami, a nawet miesiącami w nadziei, że gdzieś znajdzie sie przyjazny port.
Kiedy w krajach południowo-wschodniej Azji liczba uchodźców wyniosła 350 tys., państwa regionu wspólnie zdecydowały, że limit ich gościnności się wyczerpał i nie będą przyjmować następnych przybyszów. Dopiero po międzynarodowej konferencji w 1979 r., i pod wpływem głosu USA, zgodzono się zorganizować tymczasowe obozy, z których uchodźcy mieli być transportowani dalej. Kraje, które najszerzej otwarły ramiona na wietnamskich imigrantów to USA (823 tys.), Australia (137 tys.), Kanada (137 tys.), Francja (96 tys.) i Wielka Brytania (19 tys.).
Łodzie wypełnione uciekinierami odpływały z południowego Wietnamu aż do połowy lat 1990. Ocenia sie, że morską wędrówkę podjęło w sumie półtora miliona osób. Tych, którzy nie przeżyli mogło być od 50 do 200 tys. Główną przyczyną śmierci było utonięcie, często zdarzały też się ataki piratów, morderstwa, sprzedaż uchodźców do pracy niewolniczej czy prostytucji. Były wypadki samobójczego zatapiania łodzi w proteście wobec próby odholowania jej przez straże niegościnnego kraju.
A teraz wyobraźmy sobie, że to my, Europa, zamykamy swoje granice, nie przyjmujemy na Lesbos, grodzimy Lampedusę. A te pontony tułają się tak po morzu, jak kiedyś…
Krystyna Kierebinski
PS
Kim Thúy, w swojej książce „Ru”, z perspektywy dziecka opisuje pierwsze dni po wejściu armii wyzwoleńczej do Sajgonu, ucieczkę z kraju, przeprawę do Malezji i początki nowego życia w Kanadzie, polecam. KK
Najnowsze komentarze