„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Rządy narodu poprzez naród i dla narodu? Wszystko dla ludu, przez lud?
Rozumienia są różne. Toczy się ostra dyskusja i narastają obawy. Czy, jak obecnie twierdzi wielu, poprzednio było dobrze, ale Jarosław Kaczyński skorzystał z fanatyzmu, rozczarowania czy lekkomyślności większości wyborców i teraz właśnie morduje polską demokrację? A może tylko utylizuje jej zwłoki? To zależy jak pojmować demokrację.
Jeśli pojęcie to przyjmować jako swobodnie dokonywany wybór autokraty i zbawcy, to w ogóle nie ma problemu. Owce się pasą, przewodnik wie gdzie je prowadzi. Przy tym dobry pasterz ma stado tak wyszkolone, że z własnej gorliwości zadeptuje ono owce czarne, nie obciążając przy tym sumienia przewodnika. W tych kategoriach protesty i wymiana władzy są uzasadnione wyłącznie gdy stado traci zaufanie do swojego przewodnika bo zaprowadził je na nieurodzajne łąki, albo między wilki. Bez tych skrajności jednak należy się pasterzowi całkowite zbiorowe zaufanie i posłuszeństwo.
Tak rozumuje PiS i dlatego w ogóle nie rozumie podłoża i sensu masowych publicznych protestów przeciw ich władzy. Towarzysz Feliks Edmundowicz Dzierżyński myślał podobnie i zwykł mawiać: „Oczywiście, że jesteśmy demokratami, no ale bez fanatyzmu”. Ten duch nie jest nowy. Komunizmowi był wrogi, bo ten wcale nie był demokratycznie wybrany i szybko zrobił się nieusuwalny.
Za to nie było konfuzji gdy w trzydziestym trzecim Niemcy zupełnie demokratycznie wybrali dyktaturę i pełne wobec niej posłuszeństwo (jak sami mówili, pozbyli się balastu nielubianej, nieznanej i nieprzyswojonej demokracji). Istota w każdym przypadku sprowadza się do tego by mieć za sobą większość, prawdziwą lub uchodzącą za prawdziwą. Takie samo stanowisko ma Sarkozy, były prezydent Francji, który na dowód braku zagrożenia demokracji w Polsce wskazuje, że po przegranej w 2007 bracia Kaczyńscy dobrowolnie potrafili oddać władzę (Sarkozy wprawdzie wszystko poplątał, ale nie szkodzi to jego tokowi rozumowania, choć zachodzi pytanie czy Jarosława stać na popełnienie tego samego błędu po raz drugi). No dobrze, ale w takim razie o co chodzi?
Amerykańscy twórcy nowożytnej demokracji nie wierzyli w strategiczną skuteczność nawiedzonych przewodników, nawet wybranych przez większość wyborców. Powołując się na Monteskiusza wskazali na niezbędność podziału władzy na niezależne części, tak by per saldo władza kontrolowała samą siebie i zabezpieczała obywateli przed nadmiarem swego imperium i własną arbitralnością. Równowagę zapewnia równorzędność władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej w oparciu o w miarę stabilny fundament ustawy zasadniczej. Kluczowym w tym systemie elementem jest strategia współzawodnictwa. W imieniu społeczeństwa rządy sprawują konkurujące ze sobą partie polityczne. Jest tu miejsce na równoprawną różnorodność poglądów i interesów, jest przestrzeń na dyskusję i wyważanie racji, a nie tylko każdorazowe przegłosowywanie większością głosów. Myśl przyjęta przez Amerykanów była wynikiem długiego rozwoju i wcale nie zapożyczyli oni wszystkiego od Francuzów.
Tak w światowej, jak i w krajowej historiografii zjawiska demokracji praktycznie nie wspomina się o gigantycznym polskim dorobku w tym zakresie. Nasza idea powszechnej szlacheckiej demokracji wraz z prawem do kontroli i oporu przeciw tyranii (nawet do stadium rokoszu), była natchnieniem dla wszystkich nowożytnych rewolucji, poczynając od obalenia króla Anglii Karola I. Wypracowana wtedy metoda „ucierania” poglądów aż do uzyskania konsensusu, zamiast prostego głosowania, jest obecnie podstawową formułą procedowania w Unii Europejskiej.
Trzymanie się podstawowych zasad zapewnia Stanom Zjednoczonym już trzeci wiek pomyślnego rozwoju. Rozwiązania tego typu są światowym standardem, choć często czysto formalnie. Nieliczni nowatorzy negujący żelazną rolę konstytucji, równowagę tworzenia, egzekucji oraz sądownictwa, niezależności mediów i innych fundamentalnych reguł są pariasami sceny światowej. Nowożytna demokracja oznacza zasadniczą i pożądaną nieufność i nieustanne patrzenie sobie na ręce. Do tego celu powołane są partie polityczne, szanujące się nawzajem mimo zaciętej walki i wymieniające się czasem miejscami. Demokracja jako system zapewnia w tym rozumieniu cywilizowaną konkurencyjność, zwłaszcza w odniesieniu do uszanowania reguł, instytucji gry politycznej i wyborczej.
Skoro partie polityczne mają monopol na udział w konkurencji, to kto kontroluje partie?
Po roku 1989 przyswojono sobie w Polsce podstawowe reguły demokracji parlamentarnej, wraz z zabezpieczeniem systemu, w postaci rygorystycznych zapisów w ustawie o partiach politycznych dotyczących reguł demokracji wewnątrzpartyjnych, prawa do sporów, wewnętrznej kontroli i ochrony członów przed samowolą władz. Nie ulega wątpliwości, że w obecnej polskiej polityce, ani w prawie nie ma już śladu po tych zasadach. Nie usunął ich bynajmniej Jarosław Kaczyński.
Jeśli tak, to kto dopuścił się zbrodniczego czynu?
Gdy się to działo, mało kto zwrócił na to uwagę. Nikt też specjalnie nie wspomina tego faktu, ale zrównoważoną polską demokrację parlamentarną uśmiercił Leszek Miller. Tak w każdym razie wskazują poszlaki.
W 2001 prące po wielkie zwycięstwo wyborcze SLD urządziło w hali Torwaru wielką konwencję wyborczą. W kluczowym punkcie celebry zespół „Ich Troje” wraz z tłumem dostojników zawył z radością: „A wszystko to, bo Leszka kocham, bo ja bez Leszka już nie umiem żyć” i tak dalej, aż do: „dla Leszka zabiję się”.
Nowy premier, nie pierwszy i nie ostatni, najwyraźniej uwierzył w szczerość aplauzu i w siebie jako zbawcę. Dla uzyskania warunków do pełnej skuteczności długo nie zwlekał. Po objęciu władzy szybko zmienił ustawę o partiach politycznych, otwierając drogę do bezpowrotnego zniszczenia demokratycznej równowagi wewnątrz wszystkich partii politycznych. Usunięte zostały wszystkie formalne bariery przed niczym nieograniczonym wodzostwem. Między stronnictwami konkurencja została zachowana, ale wewnątrz już nie.
Partie polityczne dobrowolnie po kolei dostosowały swoje statuty i ich członkowie mają teraz tylko jedno prawo – wybrać sobie dyktatora, który będzie nimi pomiatał. Życie partyjne zamieniło się pracę sztabów wcielających w praktykę światłą myśl swojego wodza, przy okazji wykrywających i tępiących podstępne spiski kontrkandydatów. Nikt z obecnych liderów takiego stanu rzeczy nie kontestuje, bo każdy w bardziej, czy mniej cywilizowany sposób z niego korzysta. Ich partyjni rywale obecnego systemu również nie kwestionują, bo chcą tylko zająć fotel szefa i pławić się we władzy, choćby tylko wewnątrzpartyjnej. Sprowadza się to do prawa szefa partii do wypowiadania formuły: „gadaj co chcesz, ja i tak wiem co dla ciebie dobre!”.
Czyżby cała różnica (trawestując Woody Allena), sprowadzała się do tego, że dyktator mówi „zamknij się”, a demokrata – „gadaj zdrów”?
Autorytaryzm to system rządów, kładący nacisk na konieczność podporządkowania się jednostek władzy jednego przywódcy. Ten zaś powinien być obdarzony talentami przywódczymi i dyplomatycznymi, niezachwianą moralnością i zdecydowanym charakterem, oraz rozbudowaną wiedzą na temat procesów gospodarczych i demograficznych. Z reguły autorytaryzm, pomimo przypisywanej mu sprawności, budzi obawę (graniczącą z pewnością) o przekształcenie go w totalitarne rządy jednostki („a z jednostką to nigdy nie wiadomo”, jak mawiają dobrze poinformowani).
Zwolennicy jedynej słusznej linii retorycznie pytają: „Czy prawidłowy czas ustala się uśredniając odczyty zegarów w całym mieście? A może w drodze referendum?” Autorytaryści uważają to za argument nie do zbicia.
Jedni mają łatwość ulegania autorytetom, a inni łatwość przeciwstawiania się wszystkim okazywanym wzorcom. Stąd wbrew głównemu nurtowi zawsze pojawiają się tacy co zadają pytanie przeciwne: „Ale czemu podający się za autorytety uzurpują sobie prawo do posiadania i odczytywania jedynie słusznego zegara?”
Takie umysły są niepokorne i swoim działaniem rozsadzają każdy system.
O takich to myśli obecnie wiodąca linia mówiąc, że gdy ktoś nie jest czołobitnym wyznawcą Prezesa, to jest niedoinformowanym ignorantem.
Nie bez przyczyny w pierwszej kolejności we wszystkich odmianach polskiej polityki generalnie niszczeni są i odsuwani ludzie myślący samodzielnie i niezależnie. Nie pasują zupełnie do systemu wodzowskiego. Oni przecież wprowadzają nieporządek i mogą ogółowi zasugerować potrzebę upodmiotowienia, rewolucji, czegoś zasadniczo jakościowo innego od setek normalnych buntów, będących zwykłą częścią gry.
„Wódz, a za wodzem nikt” – w piosence Trzeciego Oddechu Kaczuchy miało to dotyczyć przywódców komuny, ale jest znowu uniwersalne. W wielu partiach z gorzka ironią po cichu opowiada się stary dowcip:
– Jaka jest w krajowej polityce definicja „wymiany opinii”?
– Kiedy idzie się do Prezesa ze swoją opinią, a wychodzi z jego.
Definicja zapisana w „Wikipedii” mówi: „Pojęcie zombie wywodzi się z kultu voodoo, w którym oznacza osobę silnie zniewoloną i ślepo lub nieświadomie wykonującą polecenia osoby kontrolującej ją, najczęściej będąc pod wpływem środków odurzających.”
Można rozszerzyć pojęcie środka odurzającego także na ideologię, tradycję czy zauroczenie silną osobowością. W tym ujęciu, taki twór, niezdolny do samodzielnej refleksji, za to sterowany przez odpowiedzialnego przewodnika, czyż nie jest ideałem dobrego obywatela? Pretendujący do funkcji pasterza mówią: „władza pasterza nad owcami jest konieczna, podobnie, jak jego dogłębna wiedza o ich życiu. W poznaniu owiec chodzi o możliwie pełną informację o warunkach życia wiernych, o ich zdrowiu, pracy, kłopotach i radościach. Idzie również o ich słabości, zagrożenia i nałogi, o wpływy środowiska… Wiedza ta jest potrzebna, by pasterz mógł swoje owce kochać, innymi słowy, by mógł skutecznie troszczyć się o ich prawdziwe dobro.”
Za przykładem swoich różnobarwnych sił przewodnich obowiązujący model polityczny został przyjęty przez ogół obywateli. Oczywiste jest już dla każdego, że rzeczą przywódcy jest zapewnić pomyślność, a jak mu się nie udaje, to powinnością obywatela jest pójść do urny i wybrać nowego cudotwórcę.
Szuka się najbardziej wartościowego. Bardzo przy tym liczy się ujawniane przez kandydata zaufanie do własnego zdania. Niewielu chce pamiętać, że na przykład taki Pol-Pot też był pewien swojej prawdy i nie cofnął się przed jej realizacją.
Walory osobiste też nie są pewną wskazówką. Hitler nie cierpiał palenia i okrutnie zmuszał Ewę Braun, by palenie odbywała na ulicy, a potem jeszcze długo musiała płukać usta. Poza tym wiadomo, że pił głównie herbaty ziołowe i czystą wodę oraz nie jadał mięsa jeno jarzyny. Lubił zwierzęta, zwłaszcza swego psa Blondie. Był pracowity i skromny. Takie przymioty dałyby mu dzisiaj bardzo wiele głosów w wyborach.
Pewności i zaufania szuka się też we wskazówkach stabilnych z natury przywódców religijnych. Działa to w Iranie a także, w pewnym zakresie, w Polsce.
Parlamentarna demokracja pluralistyczna w działaniu zawsze daje jakąś wypadkową rozbieżnych racji. Czy to doświadczenia III RP właśnie owocują zarzuceniem dążeń do uzyskiwania konsensusów na rzecz coraz bardziej radykalnego egzekwowania tych racji, do których wygrani mają przekonanie, że są uniwersalnie słuszne?
W poetyce Radia Erewań wykłada się to w pytaniu i odpowiedzi:
– Dlaczego należy dążyć do ustanowienia systemu jednopartyjnego?
– Bo póki jest wiele partii, trzeba uważać co się mówi i robi, a jest to niestety bardzo uciążliwe.
A może to wcale nie Leszek Miller jest winny, może tylko spełnił życzenia ogółu społeczeństwa, zajętego swoimi sprawami i oczekującego w zamian za swoje podatki w miarę profesjonalnej i bezawaryjnej obsługi państwowej (oczywiście z odpowiednią dozą teatru i melodramatu)?
Trudno tu odróżnić przyczynę od skutku.
Czy tak się stać musiało?
Chyba nie. 10 milionów członków „Solidarności” w 1981 zebrało się zasadniczo z powodu nastawień roszczeniowych, ale policzyli się i wszyscy poczuli w sobie siłę. Władza się bardzo przejęła i to poczucie siły wykarczowała, jak ogólnie sądzono, skutecznie. Powszechne wyborcze poparcie kandydatów Lecha Wałęsy, przełom 4 czerwca 1989, był równie nieoczekiwany dla władz, jak dla odradzającej się opozycji. Dawne masowe odczuwanie siły obudziło się. Zebrało we wszechobecnych i bardzo mocnych personalnie Komitetach Obywatelskich. W istocie, to dzięki ich zaangażowaniu władza ludowa została zmieciona. Teraz nowe miliony parły do władzy bezpośredniej. Mogły ją nawet przejąć z marszu, bo PRL, chcąc stworzyć ułudę demokracji, dała istniejącym na każdym osiedlu samorządom mieszkańców bardzo daleko idące uprawnienia, dotyczące także decyzji o budżetowych finansach na ich terenie. Wystarczyło wziąć, bez żadnego oporu. Wystarczyło dać przyzwolenie. Zapał i entuzjazm były powszechne.
Natomiast wśród działaczy NSZZ „Solidarność” i nowowykreowanych solidarnościowych polityków zapanowało przerażenie.
„Homo sovietikus”, skażone komunizmem masy, prą do władzy! – brzmiało to jak „Hannibal ante portas” i rozgłaszane było po Warszawie i Gdańsku nieustannie. Bo też z niczego, ledwie w ciągu kilku tygodni kampanii wyborczej Komitety Obywatelskie „S” stały się znaczącą siłą polityczną, w bardzo wielu ośrodkach znacznie bardziej wpływową i lepiej zorganizowaną niż ogniwa samego NSZZ „Solidarność”. Potężne obawy wierchuszki przed zdominowaniem ruchu związkowego przez de facto samoistny i niekontrolowany ruch obywatelski doprowadziły już 17 VI 1989, jeszcze przed drugą turą wyborów, do podjęcia uchwały Krajowej Komisji Wykonawczej „Solidarności” o rozwiązaniu regionalnych Komitetów Obywatelskich.
Pierwsze wolne wybory samorządowe, za czasów Mazowieckiego, nie przewidywały już w ogóle istnienia powszechnej samorządności na najniższych szczeblach, a liczbę radnych w gminach też zmniejszono wielokrotnie. Strefa nowej władzy świadomie i z premedytacją odcięła się od codziennego udziału obywateli w życiu publicznym. Wyborcom nakazano obserwować i zgodnie z własną wolą wybierać tych, którzy mieli im przewodzić. Powszechnego prawa do zgłaszania próśb, postulatów, a nawet protestów nikt oczywiście nie negował. W nowej koncepcji społeczeństwo obywatelskie nie miało powstawać wokół władzy publicznej i ją przenikać, a miało się organizować w ramach przeróżnych grup zainteresowań i towarzystw, które dialog z władzą miały podejmować już w sposób zorganizowany.
Plan się nie powiódł. Ktoś od tamtych lat niewątpliwie hamuje procesy demokratyzacji na poziomie codziennego życia i ogranicza budowanie nad Wisłą obywatelskiego społeczeństwa, w którym byłoby miejsce dla wszystkich. Kto, podobno nie wiadomo dokładnie. Następuje polemika. Że nie ma autentycznej samorządności lokalnej? W zasadzie jest. Lecz w bardzo swoistej formie, a wielu uważa iż trzeba ją maksymalnie poszerzyć, tak by w tym zakresie skończyć z dublowaniem formuł i oprzeć się na rozwiązaniach najlepiej sprawdzonych. Po co, według nich, trwonić siły na inne formy niż parafie, dekanaty, diecezje i archidiecezje? Każdy z tych szczebli posiada przecież swoje świeckie rady, o składzie starannie dobieranym z najbardziej godnych i wiarygodnych obywateli. No i chyba do tego dążymy.
Wiele ówczesnych (89-90) ideowych autorytetów z dawnej opozycji i „Solidarności” (by wymienić jako przykład Profesora Waleriana Pańko), ostro przeciwstawiało się instytucjonalnemu odjęciu ogółowi społeczeństwa prawa do podmiotowości politycznej. Ku swojej rozpaczy przegrali z nowo tworzącą się klasą władzy. „Wy żyjcie w spokoju, a my sobie za was porządzimy”, „Do rządzenia nadają się jednostki o wyjątkowych predyspozycjach”, „Większość chce wierzyć w proste prawdy objawione z ekranu” – takie niewypowiadane głośno argumenty wygrały.
Tradycyjnie dość anarchiczne i samowolne z natury społeczeństwo dało się bez protestu przekształcić w stado owieczek, oddających ostatnie już kawałki swojej wolności dla dobra wspólnego. Ideowi spadkobiercy szeroko rozumianego społeczeństwa obywatelskiego wskazują, że polityka „ciepłej wody w kranie” nie jest żadnym wynalazkiem Donalda Tuska, a smutną konsekwencją brutalnego odrzucenia dążeń do samorządności społeczeństwa przez poprzednie pokolenie przywódców „Solidarności”.
Obrazowa anegdota tłumaczy argumenty przeciw demokracji bezpośredniej:
„Autobus w śnieżnej ślizgawicy w górach dwa razy się zakopał na przystankach i trzeba było pchać. Kierowca powiedział, że nie za każdym razem da radę ruszyć i żeby pasażerowie sami ustalili, gdzie ma stawać. Pierwsze przystanki, wbrew słyszalnym protestom, przez większość pasażerów uznane zostały za zbyt bliskie. Żaden z następnych nie miał większości, a ci, co nie wysiedli ogólnie masowo głosowali przeciw, bo i tak mieliby za daleko z powrotem. Liczyli na wyjście w drodze powrotnej, kiedy z górki będzie łatwiej. Do ostatniego przystanku autobus dotarł bez zatrzymania. Z nabitego pojazdu wysiadło dwóch, przepychając się przez tłum pragnący dostać się do środka. Awantura.”
W efekcie władza to zajęcie dla zawodowców. Chcesz zostać politykiem? Każdemu wolno. Proszę bardzo, wstąp do partii politycznej i naucz się przekonującego skandowania jedynie słusznych haseł swojego przywódcy.
Zdziwienie obranym kierunkiem nie powinno być zbyt wielkie, a oburzenie zbyt głębokie.
W końcu wspólnym wysiłkiem udało się rozwalić system komunistyczny i ZSRR, jak niektórzy pamiętają zwany dumnie ‘Krajem Rad”. Co z tego, że to była fasada kryjąca bezwzględną dyktaturę? Mówiło się w kółko o radach. Obalenie ustroju przyniosło demontaż „homo sovieticus”. Żadnego więcej „aktywizmu”! Większość, zwłaszcza wychowani już w nowych warunkach młodzi, nie ma najmniejszej ochoty by bezinteresownie włączać się w sprawy polityczne, nawet bardzo lokalne. Nie są głupi, recenzują ostro, ale biernie i roszczeniowo. Jeśli zaś poczuwają się do wspólnoty państwowej, idą na wybory. Szczytem aktywności jest związane z odczuwanym niezadowoleniem wyjście na ulicę i skandowanie podsuniętych im haseł. Ale resztę mają już zrobić inni. Tacy, czy inni liderzy. Pozostało dążenie do wolności „od”, od krępujących więzów, ale nie ma do prawa „do” aktywności osobistej.
Czy stado musi mieć swojego przewodnika?
Nauka podpowiada, że niekoniecznie.
U pewnych antylop obowiązuje ciekawy sposób podejmowania zbiorowych decyzji. Gdy stado znajdzie pastwisko, pasie się. Po wyżerce antylopy kładą się i przeżuwają. Później, po odpoczynku, co jakiś czas jedno ze zwierząt wstaje. Inne się jej przyglądają i wstają, albo nie wstają. Kiedy proces okazuje się mniejszościowy, wszystkie kładą się znowu. Jeśli przy kolejnej próbie wstanie większość, wstaje i reszta. Stado rusza wtedy szukać nowego pastwiska.
Obserwacje biologów obfitują w niezrozumiałe zjawiska zbiorowej inteligencji, gdy tysiące czy miliony skupionych osobników potrafią reagować jak jeden niezależny superorganizm. Dotyczy to przy tym przeróżnych poziomów rozwoju ewolucyjnego. Pingwiny organizują dynamiczne gigantyczne zbiorowiska by się ogrzewać, papugi czy sardynki łączą się w ławice dla mylenia drapieżców, nietoperze wylatują w niewyobrażalnie wielkich rojach, a o mrówkach wędrownych i wyrajających się pszczołach wszyscy wiedzą (choć pszczoły nie decydują całym stadem a poprzez grono zwiadowców). Do opisania takiego zjawiska gdy grupa przekształca się w zespół nauka używa pojęć „przejście fazowe” i „emergencja”. Każdy kibic zna z doświadczenia takie przykłady, w obie strony zjawiska (czy na boisku jest drużyna, czy tylko plączą się zawodnicy.
Przeciwnicy autokracji przedstawiają, że tak Stalin i inni komuniści, Hitler i jego naziści, wszyscy bez wątpienia kochali ludzkość. Niestety gardzili pojedynczym człowiekiem. Kochali mrowisko, a nie poszczególne mrówki. Wyznanie to przejęli wspólnie, choć na rożne sposoby, od niejakiego Hegla, który z kolei podjął leżące odłogiem wielkie dzieło Platona (rozumowanie przejęte od Poppera).
Podążając tą drogą wydaje się iż istota demokracji nie tkwi w takich czy innych regułach wyborczych, nawet nie w gwarancjach wolności osobistej i zbiorowej. Tkwi w ukształtowaniu potrzeb i nawyków zachowań społecznych u pojedynczego obywatela. Z takim myśleniem wiąże się nieco niedookreślone pojęcie „dobrej demokracji”.
„Dobra demokracja” nie jest pojęciem idealnym, pojęciem które genialny umysł może zaprojektować i wdrożyć. „Dobra demokracja”, zdaniem jej zwolenników, to efekt niezliczenie wielu kompromisów w nieprawdopodobnej ilości zdarzeń społecznych, twórczego rozwiązywanie twórczych konfliktów. To reguły przyjmowane do ścierania przeciwnych racji, uprawianie „komunikacji aż do bólu”. To dziesiątki lat zupełnie nieefektownego budowania zaufania do siebie samego i porzucania lęku przed obcymi. To głębokie zakorzenienie myśli, że każdy jest ważny, z każdym liczyć się trzeba, a władza jest tylko ciężką pracą do wykonania, a nie dopuszczeniem do pomiatania kimkolwiek. To gruntowne nabranie przekonania o zupełnej nieskuteczności prób uszczęśliwiania innych drogami na skróty, mocną ręką i zunifikowaną myślą.
W warunkach zbudowanej „dobrej demokracji” dyktatura nie ma szans. Nikt nie będzie chciał słuchać kandydatów na dyktatorów. Oczywiście oprócz zawodowych terapeutów uzależnień i pomagających im wolontariuszy. Niektórzy zwolennicy zastanawiają się nawet, czy traktowanie „społeczeństwa obywatelskiego” jako środka, a nie jako celu, nie powinno być karane jako zbrodnia stanu?
Rozwinięciem kierunku jest dalsza diagnoza. Jej zwolennicy twierdzą, że przeciwnicy demokracji w swoim myśleniu strukturalnie nie dopuszczają możliwości dokonywania emergentnych zmian fazowych w przestrzeni mentalnej i społecznej. Dla nich tłum zawsze będzie naprawdę tylko masą, przedmiotem, a nie podmiotem. Dobrodziejstwo dla ludzi, tych cząstek tłumu, widzą w znajdowaniu im dobrych przywódców i kierowników (w liczbie pojedynczej bądź mnogiej, w zależności od upodobań). Przeciwnicy demokracji uważają się zwykle za demokratów, bowiem godzą się na to, by w demokratycznych procedurach masa wykreowała sobie przywódcę, a nawet oceniała go, czy zanadto nie błądzi i przesadnie nie kradnie.
To nie koniec eskalacji. Skrajnie demokratyczni przeciwnicy demokracji, a tacy też istnieją, dopuszczają nawet możliwość uzasadnionego przeciwstawienia się wybranemu przywódcy, obalenia go i wybrania nowego.
Przejście przemiany fazowej, mówią zwolennicy „dobrej demokracji”, do stadium samoorganizującej się grupy powoduje, że potrzebni są jej koordynatorzy działań i negocjatorzy, a nie przywódcy i rządzący.
„Dobra demokracja” uświadamia koszty rozwiązywania problemu oraz to, że droga łatwa i bezbolesna prowadzi donikąd z wyjątkiem głupoty. Autentyczna demokracja jest punktem załamania się chaosu, przejawem emergencji w działaniu. Jest wolnością otwierającą pole do działania. Nie odpowiada temu warunkowi demokracja pozorna, która nie stanowi przejścia na wyższy poziom organizacji, a jest jedynie żałosną ceremonią, której celem jest wyłącznie samo w sobie precyzyjne do obłędu trzymanie się wszelakich procedur głosowania, zbierania się, obradowania i podejmowania uchwał. W logice autorytarnej każda bzdura uchwalona i ogłoszona we właściwy sposób ma moc nadrzędną nad ludźmi i ich życiem.
Możliwość bezprzywódczego sprawnego funkcjonowania jakiejkolwiek społeczności, jako wyższego poziomu organizacji, przeciwnikom demokracji w najmniejszym stopniu nie mieści się w głowach (zwłaszcza jeżeli sami uważają się za demokratów). Ze względu na radykalny konflikt ze strukturą ich osobowości wszelkie dowody samoorganizacji (historyczne, antropologiczne lub przyrodnicze) panicznie i histerycznie odrzucają. Zwykle jeszcze przed zapoznaniem się z nimi, przylepiając dla ostrzeżenia odrażającą dla nich etykietę „anarchia”.
„Dobra demokracja” oznacza, że wszyscy są ważni. Reszta to technika. Lepsza lub gorsza. Zwolennicy demokracji powszechnej posuwają się do twierdzenia iż osobowość przeciwna demokracji jest najczęściej nieuleczalna i powodowana jest brakiem pozytywnie kulturowo ukształtowanych partnerskich stosunków syna i ojca oraz córki i matki. Od strony psychiatrycznej niezdolność do percepcji demokracji wiążą oni z „Kompleksem Edypa” i „Kompleksem Elektry”. Niestety całe masy są tak od dziecka urobione, że żądają by nimi manipulowano. Są od tego wręcz uzależnione. Nie stronią natomiast od buntowniczej wymiany jednego manipulatora na innego, bardziej świeżego. Czy zawsze człowiek, który przestał czuć się ważny, prawie automatycznie nie staje się zwolennikiem autorytaryzmu? Gdy w człowieka wdrukuje się poczucie niższości, zawsze będzie manipulowanym lub manipulatorem. Człowiek dowartościowany nie uważa się za grzesznego z definicji i jest wolny od takich pokus.
Tak zwolennicy, jak i przeciwnicy zgadzają się co do jednego: główną wadą demokracji jest jej zupełna nieodporność na głupotę. W tym zakresie nie istnieją w niej samoczynne mechanizmy korygujące. Organizm się nie uodparnia i choruje za każdym razem od nowa. Czasem niewydolność kończy się zejściem, jak w przypadku I Rzeczypospolitej.
W porównaniach medycznych jest jeszcze pogląd zwolenników autokracji. Dla nich z kolei demokracja jest chorobą. To powracający falami adenowirus. Wywołuje katastrofalne epidemie i pandemie, a spustoszenia poczynione przez wirus demokracji mają często charakter globalny.
Czyżby demokratycznym optymizmem zaczęło wiać od niespodziewanej strony? Ze szkół mianowicie. Na razie niektórych. Rozpoczęto wśród uczniów wdrażanie programu szkolenia klasowych mediatorów, którzy bez udziału grona pedagogicznego mają mieć zadanie gaszenia naturalnych konfliktów we wspólnotach uczniowskich, wyłącznie za pomocą rozmowy i argumentowania. Mają jednać skonfliktowanych, będąc przy tym pozbawieni jakichkolwiek atrybutów władzy i środków przymusu. Zobaczymy efekty.
W dyskusję o demokracji na poważnie wmieszało się dzieło o odbiorze masowym. Kiedy na ekrany weszła trzecia część „Gwiezdnych Wojen” (szósta w kolejności nakręcenia), krytycy powszechnie pomiatali tym obrazem, głównie za niejasność i bezideowość. W Hollywood i okolicach przecież już od dawna wiedzą, że ciemna strona mocy jest czarna, zła i nie ma w tym zakresie najmniejszych wahań. A George Lucas po raz pierwszy pobudził u swojego widza wątpliwości. Czy Jedi to na pewno są ci dobrzy? Czy dyktaturą i podstępem można poskramiać anarchizująca jakoby demokrację? Czy w imię dobrych intencji można drogą zamachu obalać legalną władzę? Czy demokratyczna struktura ma prawo przeciwstawić się wszystko lepiej wiedzącym ajatollahom, autorytetom, zbawcom narodu?
Jest to odwieczne zagadnienie, a jako wzorcowe remedium do eliminowania nadmiernie ambitnych starożytni Ateńczycy używali sądu skorupkowego.
Czy w kraju, którego głównym idolem jest Naczelnik Piłsudski, sprawca Zamachu Majowego i twórca obozu w Berezie Kartuskiej, można tak łatwo ignorować takie problemy?
Mirosław Koźliński
Tekst ukazał się na stronie FB Niecodziennik, prowadzonej przez Autora. Dziękujemy za udostępnienie.
Doskonaly esej na temat tak aktualny w Polsce ale takze calym swiecie. Blizsza koszula cialu, wiec Polska dla mnie na pierwszym planie, a krok do tylu, aby wiecej zobaczyc I co widac: Trump vs USA, Brexit vs wiekszosc, w tym niestety ci, ktorzy nie rozumieli I ci, ktorym nie chcialo sie isc do polling station, Turcja i uwielbiany dyktator Erdogan, Wielika Rosija i uwielbiany Putin I niedzalowany Batiuszka Stalin.