web analytics

DOK – Democracy is OK

„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)

Na początku była solidarność

 Jarek Kobzdej

wybory `89, Solidarnosc, gorycz, PZPR, koalicja

„Plot”, Krysia Kierebinski, licencja CC-BY-NC-ND

Moje wybory w 1989 roku

Nie jestem nikim szczególnym i nie zamierzam aspirować do roli weterana ofiar komunizmu w Polsce, choć być może miałem zaszczyt być ostatnią polityczną ofiarą PRLu. Czym ten polski komunizm naprawdę był, doświadczyłem już po słynnych słowach Joanny Szczepkowskiej 4 czerwca 1989 roku, obwieszczających koniec komunizmu w Polsce. Choć nie zaznałem więzienia czy klasycznego mordobicia jak wielu niewinnych Polaków, to jednak ulubiona metoda funkcjonariuszy dawnego aparatu władzy, którą było wyrzucanie z pracy niewygodnych i niepokornych obywateli była nie mniej bolesna dla kogoś, kto miał zaledwie 25 lat, piękną żonę i dwoje cudownych maleńkich dzieci.

Artykuł 52 (tzw. dyscyplinarka), na podstawie którego mnie zwolniono, praktycznie kończył moją karierę zawodową na dobre, zanim się ona w ogóle zaczęła. Ale po kolei…

Na początku 1989 roku otrzymałem klucze do „swojego” dwupokojowego mieszkania zakładowego, do którego wprowadziliśmy się z żoną i dwójką maleńkich dzieci. W kraju nie było nic, nic nie można było nigdzie kupić bez kartek albo znajomości; zarabiałem grosze nawet jak na ówczesne polskie realia. Mimo to byłem człowiekiem szczęśliwym. Z ekonomicznego punktu widzenia moja przygoda z „Solidarnością” była skokiem w nieznane, wejściem w obszar potężnych zawirowań i trudnych doświadczeń. Dowodem braku odpowiedzialności. Oznaczała wejście na terytorium wroga, który je zaminował dla swojego własnego bezpieczeństwa. Lepiej może było siedzieć cicho i czekać, bo ówczesny wiatr przemian zawiałby zapewne i do nas nawet bez mojej obecności, na małą, trochę zapyziałą zachodniopomorską miejscowość, w której żyłem i pracowałem.

 

Podmuszek zmian
Lecz mieszkający tam ludzie mieli już dość. Chociaż wciąż się bali. Bali się mówić, bali prosić, a cóż dopiero żądać czegokolwiek? Jednak władza, widząc owoce swoich długoletnich rządów, już popuściła cugle, ludzie się powoli organizowali. Wolno było mówić i zawiązywać ponownie wolne związki zawodowe. Kolejne zakłady reaktywowały swój związek NSZZ „Solidarność”, tylko u nas było jakoś cicho. Praktycznie nic się nie działo, tak jakbyśmy byli częścią zupełnie innego kraju. Nikt nic nie robił, wszyscy udawali, że są szczęśliwi i że jest im dobrze. Partia stała „na straży wartości”, towarzysze pracowali, ludzie na nich też. Strach przed utratą pracy był ogromny. Dyrektor był namaszczony przez jedyną słuszną Partię, która pozwalała na wiele jedynie swoim najbardziej zaufanym członkom. Sam kradł niemiłosiernie. Wszyscy wokół to widzieli – i nikt nie miał odwagi się odezwać. Dyrektor wiedział, że jest nie do ruszenia, a w okolicy nie ma innego zakładu, do którego moglibyśmy przejść.

…Najwyżej trochę szemrali. Ja byłem kierownikiem zakładu budowlanego, raczej nie powinienem był więc słuchać głosu ludu, lecz mojego chlebodawcy. Jednak za namową paru kolegów postanowiłem reaktywować zdelegalizowaną w stanie wojennym „Solidarność”. Tak już mam, że nie trzeba mnie długo prosić. Zanim przeanalizowałem wszystko dokładnie, już jechałem do Szczecina – gdzie wtedy miała swoją siedzibę „Solidarność” – by zarejestrować nasz Związek. „Stary”, jak mawialiśmy na dyrektora naszego zakładu, nic o tym nie wiedział. Inaczej próbowałby przeszkodzić w mojej wyprawie.

 

Solidarność w budowie

Pamiętam atmosferę panującą w siedzibie Związku. Nieprawdopodobna życzliwość i uprzejmość. Od razu czuło się, że jest się wśród swoich. Naszym celem nie była walka z dyrekcją i całym kolektywem PZPR, który murem stał za panem dyrektorem. Chcieliśmy się jedynie upomnieć o lepsze płace i nieco lepsze warunki socjalne. Przynajmniej na razie.

Następnego dnia powiadomiłem „Starego” o rejestracji. Był zaskoczony. Pamiętam, że gdy pokazałem mu pismo, iż od tej chwili będzie miał jeszcze jeden związek zawodowy na swoim terenie, otworzył szeroko oczy i głęboko nabrał powietrza w płuca. Nie wiem, kiedy je wypuścił, stałem tam jeszcze chwilę i nie czekałem zbyt długo, zanim zacznie marudzić. A on siedział i gapił się w bezmyślnym zdumieniu.

Właściwie to niewielu ludzi z listy inicjacyjnej, którzy zadeklarowali przynależność do związku, ostatecznie zapisało się do reaktywowanej Solidarności. Wycofali się nawet ci, co gorąco mnie namawiali. Może się czegoś lub kogoś przestraszyli?

Ale Związek powstał, zaczęliśmy działać, spokojnie i bez żądań. Był czas wyborów do Sejmu i Senatu i trzeba było organizować kampanię. Flagi, plakaty, ulotki pojawiły się w naszej miejscowości i w naszym zakładzie. Aby coś zmienić, trzeba było zacząć od góry, wiedzieliśmy to. Zaczęli przyjeżdżać do nas nawet kandydaci do Sejmu. Była piękna wiosna i wiosenna atmosfera. Mieliśmy tam także Dom Kultury, świeżo prawie-wybudowany, bo od lat budowany i ciągle niedokończony. (Kiedyś było tak, że aby zakryć cały brud i zatęchłą budowę oraz plac walających się po niej śmieci, nie sprzątało się, tylko zakrywało. Bo i po co? Wszak budowa mogła przeciągnąć się jeszcze parę ładnych lat. Po co sprzątać to samo dwa razy? Wystarczyło z okazji jakiegoś ważnego wydarzenia zakryć klepisko.)

 

Płot koalicyjny

Partia nie miała czasu na głupoty, sprzątaniem zajmowaliśmy się wszyscy, kiedy władze ogłaszały dni czynu partyjnego czy zakładowego, w których uczestnictwo było oczywiście „dobrowolne”. Czyny te odbywały się przeważnie w niedzielę. Przed wyborami władze gminy wybudowały ogrodzenie wokół obiektu. Zrobiło się ładnie, cały śmietnik i pozostałości po budowie zakryto. Płot zasłaniał wszystko, a my zyskaliśmy świetne powierzchnie do wyeksponowania naszych kandydatów do Sejmu i Senatu. Lecz tak samo jak ja myślał również I Sekretarz PZPR w naszym przedsiębiorstwie, z tym że on pozrywał nasze plakaty i ponaklejał koalicyjne, czyli PZPR, ZSL i SD. Oni mieli zagwarantowane 2/3 miejsc w Sejmie, ale chcieli mieć więcej.

O ten płot wybuchł konflikt. Trudno jest przykleić duży plakat na siatce na przykład. Wiatr zaraz obracał w strzępy całą naszą propagandę. Niestety, otrzymałem pismo z zakładu pracy, że płot ten jest płotem Koalicji i jej własnością i nie ma możliwości byśmy powiesili tam także plakaty naszych kandydatów. To była oczywiście bzdura i nie zamierzaliśmy się poddawać. (Wtedy też – przypomnę – każdy, kto ubiegał się do Sejmu PRL z ramienia OKP miał zdjęcie i plakat z Wałęsą. Skorzystali wtedy na tym wszyscy kandydaci, włącznie z Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi. Przypominam to zwłaszcza tym, którzy tak łatwo zapomnieli, kim by byli, gdyby zrobili sobie zdjęcia tylko z samymi sobą. Ogromna większość tych, co nie mieli zdjęcia z Wałęsą, do Sejmu nie weszła. Wałęsa to była wtedy nasza marka narodowa. Niczym Mercedes dla Niemców. Symbol niezłomności i dobrego działania).

Kopanie się z koniem, czyli przedstawicielami zakładowej „koalicji” nie miało dalszego sensu. Zarówno Edek Radziewicz, przewodniczący ze Szczecina, jak i Sekretarz MKO Andrzej Milczanowski poradzili mi, bym poluzował cugle i ustąpił. „Ustąp, Jarek, i tak wygramy! BARDZO PISTOLETUJESZ SWOJEGO DYREKTORA!” Mój dyrektor ciągle coś do mnie miał, a mnie rozsadzało od środka, tyle miałem energii i determinacji. Im większy był opór ze strony lokalnej władzy, tym większe stanowiło to dla nas wyzwanie, by zwyciężyć. Ale też cały czas normalnie pracowaliśmy. Choć nie groziliśmy strajkiem, to już wtedy czułem się drugim sortem, napiętnowanym, pielęgnującym tylko wiarę, że kiedyś będzie lepiej.

 

Wejście ORMO…

Wybory wygraliśmy! Koalicja i jej płot nie pomógł lokalnym kacykom dostać więcej niż sobie zagwarantowali. Moja radość jednak nie trwała długo. Nazajutrz, dzień po wyborach dostałem wypowiedzenie na mocy art. 52 kodeksu pracy, czyli tzw. dyscyplinarkę za zatajenie mojej … „kryminalnej” przeszłości, czyli wyroku Sądu Rejonowego. Tak, byłem karany i nie napisałem o tym w kwestionariuszu pracowniczym (Nie wiem, czy kierował mną wstyd czy poczucie winy, przeoczenie, a może tylko przeświadczenie, że to tylko nic nieznacząca opinia Sądu?). Ale wszyscy o tym wiedzieli, także dyrektor i I sekretarz Partii.

Jak stałem się „przestępcą”? Trzy lata wcześniej byłem stażystą w innym, dość dużym zakładzie budowlanym na stanowisku majstra. Na ogromnej powierzchni placu budowy w trawie leżał złom. Złom był niczyj, przynajmniej tak myśleliśmy. Jakieś stare konstrukcje, pewnie jeszcze poniemieckie. Była tego masa. Moi pracownicy namawiali, żebym się rozejrzał. Poszliśmy razem i wybraliśmy tyle, ile daliśmy radę udźwignąć. Zapytałem w dyrekcji, czyje to jest, powiedzieli mi, że nie mają pojęcia, ale na pewno nie jest to mienie zakładu. Cztery tony stali zanieśliśmy do punktu skupu. Rachunek wystawiono na mnie, pieniędzmi podzieliliśmy się wszyscy. Dla każdego to było jak druga wypłata.

Kilka dni później jeden z pracowników, który nagminnie przychodził do pracy w stanie wskazującym – mimo mojego ostrzeżenia – dopił jeszcze w pracy. Zwolniłem go i zażądałem od dyrekcji, żeby wypowiedziała mu pracę w trybie dyscyplinarnym. Naiwny! Nie wiedziałem, że pijak był członkiem ORMO (dla tych, co nie pamiętają: ormowcy – występujące w całym kraju ekipy pałkarzy tamtych czasów). Głównym atutem ormowców były gumowe uszy. Pijak-ormowiec poszedł więc na posterunek i powiedział, że w naszym zakładzie się kradnie! Milicja przyjechała po mnie natychmiast, zaaresztowała, a nazajutrz wypuściła. Do sprzedaży złomu się przyznałem, lecz nikt nie przyznał się do samego złomu, czyli nie było poszkodowanego.

 

… i reszty aparatu

Tym niemniej posterunkowy powiedział mi, że za bardzo wściubiam nos w nie swoje sprawy i byłoby najlepiej, gdybym gdzieś wyjechał i nie wracał. Posłuchałem milicjanta. Ukończyłem staż w tej firmie i odszedłem sam. Nikt mi nigdy więcej nie wspominał o rzekomej kradzieży… Z wyjątkiem – jak się później okazało – prokuratora, który postawił mi zarzut zagarnięcia mienia społecznego w postaci złomu! Nie mogli znaleźć właściciela, więc przypomnieli sobie o „obywatelach”.

 

Kara i sprawiedliwość

Skazano mnie na karę finansową: co miesiąc, przez rok, potrącano mi 10 procent wypłaty. Gdyby paragraf, na podstawie którego otrzymałem wyrok, istniał do dzisiaj, wszyscy złomiarze, których jest wszędzie pełno, zbieracze, a może nawet ci, którzy przeszukają kosze w śmietnikach, byliby przestępcami. Po 4 czerwca ten haniebny paragraf został usunięty z kodeksu karnego jako pierwszy. Jako przewodniczącego Związku Zakładowego, dyrekcja nie miała prawa mnie zwolnić. Dyrektor i cały aktyw partyjny miał to jednak tam, gdzie ma to dziś Beata mówiąca, że nic publikować nie musi. Dyrektor czuł się pewnie: koledzy towarzysze, prokuratorzy, sędziowie ze Szczecina czy gminy przyjeżdżali do niego, razem polowali, gościli się i sobie wzajemnie „pomagali”.

„Solidarność” stanęła za mną murem, walcząc o przywrócenie mnie do pracy, co świadczy, że była to polityczna a nie kryminalna hucpa. Andrzej Milczanowski, prawnik, poźniejszy Minister Spraw Wewnętrznych był pełnomocnikiem mojego obrońcy i reprezentował mnie w Sądzie Pracy. Przywrócono mnie do pracy, dyrektor się wycofał i później grał wariata, że jest moim przyjacielem, potem sam musiał złożyć rezygnację ze stanowiska, bo pojawiły się wobec niego poważne zarzuty niegospodarności o charakterze przestępczym. Ale stało się to dokładnie dopiero dziesięć dni po tym, jak Premierem został Tadeusz Mazowiecki. Czyli przez dwa miesiące byłem banitą. Towarzysze zaczynali rozumieć, że stało się coś, czego nie zrozumieli, że ich czas dobiega końca. Nie słyszałem, by któryś z nich stanął przed sądem za to co mi robili i został skazany. Już mnie to nie obchodzi. Wtedy był to czas odbudowy, do gry wszedł pan Balcerowicz, mieliśmy więc co robić.

 

Amok

Awansowałem w Związku, zostałem wice-przewodniczącym sekcji Rolnej NSZZ „Solidarność” Regionu Pomorza Zachodniego i pełniłem tę funkcję nieetatowo aż do momentu, gdy Solidarność jednoznacznie opowiedziała się po stronie Lecha Wałęsy na urząd Prezydenta RP. Byłem temu przeciwny, akurat Lecha w roli prezydenta nie mogłem sobie wyobrazić. Polacy jednak zdecydowali. Obserwując walne zebranie jako delagat III Walnego zebrania Delegatów „Solidarności” w Szczecinie, zacząłem rozumieć, że to już nie jest ten sam związek i nie ta sama SOLIDARNOŚĆ, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Ze zdumieniem słyszałem ten sam język co dziś, te same oskarżenia o agenturę, widziałem tych samych ludzi w tle. Ta sama zajadłość i zapalczywość w tonie. Także Lechu sterowany przez kogoś z tylnego siedzenia. Tyle że Lechu wtedy był już po innej stronie mocy. Zrezygnowałem z funkcji w tym samym czasie co Edward Radziewicz i Andrzej Milczanowski. Nie było z kim rozmawiać. Dla Związku nic się wtedy nie liczyło, tylko kandydatura Wałęsy na prezydenta. A ludzie w moim zakładzie pracy dalej zarabiali tyle co nic, w dodatku firmie groziło bankructwo. To nie był już mój związek. Nie walczył o to, czego chcieli ludzie, tylko walczył o siebie. Nie czuję się jednak przegrany, takie doświadczenia wyrabiają pokorę, teraz przynajmniej mam co wspominać.

 

Przez małe „s”, ale jaka!

Nie mogę zapomnieć także o tym, co spędzało mi sen z powiek na początku mojej banicji. Mianowicie, czym była wtedy „solidarność”. Wizja braku pracy, a co za tym idzie niemożność utrzymania rodziny, to wizja bez przyszłości. Związek Zawodowy pomógł, dając wsparcie i rzeczowe, i finansowe, ale pomogli również ci biedni ludzie, za którymi stanąłem i ze swoich marnych pensji – również wspierali mnie moralnie i finansowo. Wsparcie przyszło również z zupełnie niespodziewanej strony. Któregoś dnia zawitał do mnie ksiądz proboszcz z naszej parafii. Teoretycznie przyszedł on po kolędzie, ale tak naprawdę, żeby zapewnić mnie o swoim i parafian poparciu. A prócz wsparcia duchowego …. otrzymałem i finansowe. Takie wtedy były czasy, smutne, lecz piękne zarazem. Zwyciężaliśmy wtedy zło własną postawą, nie agresją, tylko pracą i cierpliwością. 4 czerwca 1989 roku Związek Zawodowy „Solidarność” był jeszcze tym, co głosił w tytule i nie trzeba było być jego formalnym członkiem, by rozumieć znaczenie tego słowa.

Jarek Kobzdej, Wielka Brytania, 04-06-2016

 

(Visited 305 times, 1 visits today)

One comment on “Na początku była solidarność

  1. alice
    5 czerwca 2016

    Pisze Pan zawsze ciekawie o sprawach, które znamy, które dotykały Polaków w ten czy inny sposób. Lubię to czytać. Cieszę się, że po wielu perypetiach życie nie daje Panu już w kość.
    Jakże byłoby dobrze żyć w kraju demokratycznym, którego naczelnym zadaniem byłaby troska o zwykłego obywatela.Kraju bez nienawiści, rządzonym przez mądrych szlachetnych ludzi.
    Pozdrawiam serdecznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kategorie

Najpopularniejsze:


License:

This work is licensed under a Creative Commons Attribution-NoDerivatives 4.0 International License.

W blog Democracy is OK D.OK zamieszczamy teksty, których tematyka jest zgodna z ideami wyrazonymi w naszym Manifescie, jednak za tresc artykulow i wyrazone w nich opinie odpowiedzialni są tylko i wylącznie ich autorzy.