„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
„Prasa”, Krysia Kierebinski, licencja CC-BY-NC-ND
Białystok. Czerwiec 1989. Osiedle Przydworcowe, Szkoła Podstawowa numer 2. Moja szkoła, tam po raz pierwszy (oraz drugi i trzeci) oberwałem po mordzie od kolegów z klasy, tam też po raz pierwszy odwinąłem się Grubemu Tolo, który potem chodził z podbitym okiem przez parę dni. To tam mieliśmy lekcje ZPT, na których nigdy nie było nauczyciela i z innymi chłopakami wyskakiwaliśmy przez okno i biegaliśmy do pierwszego chyba w mieście „salonu gier video” mieszczącego się w ruderze pół kilometra od szkoły, tuż pod blokiem, w którym mieszkała nasza wychowawczyni, rusycystka, która na lekcjach najchętniej opowiadała nam (po polsku, żeby mieć pewność, że zrozumiemy, bo przecież powszechną ambicją „wyrostków socjalizmu” było nieuczenie się rosyjskiego) o rewolucji październikowej i wielkim wodzu Leninie, który – dzielnym agentem niemieckim będąc, choć tego akurat pani nam nie mówiła – snuł na łódce pośrodku jeziora w Szwajcarii plany zamachu na cara i snując je, czytywał prasę w sposób od razu zdradzający geniusza. Geniusz Lenin – opowiadała nam pani od naszych dusz i od rosyjskiego – obmyślając plany zamachu nie mógł przecież studiować przywożonej mu drugą łódką przez tajnego współpracownika światowej prasy od deski do deski: nie było na to czasu. GieeL po prostu brał gazetę do ręki, spoglądał na stronę i do głowy wchodziło mu od razu wszystko, co było zapisane na tej stronie. Trzy sekundy. I tak załatwiał się z resztą gazet, a codziennie przywożono mu ich pokaźny plik. Bolszewicki Matrix.
Muszę zacząć jeszcze raz, bo rzewne wspomnienie dzieciństwa przesłoniło mi temat. A więc:
Białystok. Czerwiec 1989. Osiedle Przydworcowe, Szkoła Podstawowa numer 2. Pani.. nie nie, nie od rosyjskiego. Pani bibliotekarka wzywa do siebie dwóch najlepszych uczniów z naszej klasy – jest to klasa zaufana, w końcu wychowawczynią jest pani od rosyjskiego (a do tego dyrektorką szkoły). Polecenie bibliotekarki jest takie: iść do Domu Partii (dzisiaj mieści się w nim Uniwersytet) i przynieść plakaty, coby nimi udekorować szkołę. Jakie plakaty? Oczywiście kandydatów PZPR na posłów i senatorów.
Tych dwóch wybrańców to Mariusz i ja. Siedzimy razem w ławce. Idziemy ze zwieszonymi głowami do Domu Partii – okazała, półokrągła budowla w centrum miasta, przy wielkim rondzie, obok Park Centralny z ogromnym plakatem u wejścia przedstawiającym Engelsa, Marksa i Lenina, patronów komunizmu, jak chciała nam wmówić Partia Władzy, oraz z postawionym w 1975 roku wielkim pomnikiem Bohaterów Ziemi Białostockiej, na którym w ramach samowolki budowlanej radni PiS dowiesili napisy Bóg–Honor–Ojczyzna w ramach „dekomunizacji pomnika”. Radnym coś się pomieszało, bo pomnik upamiętniający Białostocczan walczących za wolność kraju tylko osoby o wątłych główkach mogłyby uznać za pomnik komunizmu. No ale to w końcu radni PiS… Prezydent Białegostoku, Tadeusz…, a zresztą, po co psuć sobie nastrój umieszczaniem jego nazwiska, no więc prezydent Tadeusz, wprawdzie nie z PiS, ale pochodny, na wszelki wypadek schował głowę w piasek (i nadal tam ją trzyma).
Trzecie podejście… Na kilka dni przed pierwszymi pół-wolnymi wyborami AD 1989 (w końcu Partia Władzy i przyboczne zaklepały sobie 65 procent stanowisk, żeby mieć pewność, że społeczeństwo nie zmiecie ich z powierzchni ziemi) pani bibliotekarka z mojej szkoły nr 2 etc posłała mnie z kolegą po plakaty do KC (młodsi czytelnicy oraz kibice Jagiellonii niech sobie sprawdzą w słownikach, co ten skrót znaczy). Pani bibliotekarka nie rozumiała, że nadchodzi wolność i pluralizm, więc i zapotrzebowanie miała wyłącznie na plakaty z KC. Piękny czerwcowy dzień, a my struci i przytłoczeni odpowiedzialnym zadaniem wstępujemy – po raz pierwszy w naszym życiu – do budynku Partii. Odnajdujemy, kogo trzeba. Działacz w późnośrednim wieku, nawet z niejakim zakłopotaniem, zaprowadził nas do kanciapy i wyciągnął z niej kilka lśniących kredowych plakatów, na których widniały uśmiechnięte – a jednak jakoś ponure oblicza innych, podobnych mu panów w wieku późnośrednim. Ani jednej kobiety, o ile sobie dobrze przypominam. I wtedy zaświtał mi w głowie diabelski pomysł. Zapytałem pana, czy by nie dał nam tych plakatów więcej. Skoro już tu jesteśmy, możemy zając się „promocją”. Tych plakatów, na krótko przed wyborami, zalegały w kanciapie całe stosy. Jestem pewien, że Partia nie zdążyła rozwiesić choćby połowy przed 4 czerwca – tak oto publiczne pieniądze znowu poszły się…
Pan z Partii z niejaką ulgą (choć i zakłopotanie wciąż się go czemuś trzymało) wręczył nam kolejnych dwadzieścia-trzydzieści lśniących plakatów i poszliśmy. Droga do szkoły zajęła ze dwie godziny. Kroczyliśmy gwiaździstym szlakiem, zaliczając po drodze wszystkie kosze na śmieci przy każdym podwórku, a staraliśmy się zboczyć do każdego… Plakatami kandydatów partii władzy oblepiliśmy każdy każdziutki kosz. Dotarliśmy do szkoły strudzeni, ale szczęśliwi, w ręku każdy z nas dzierżył po jednym wymiętym plakacie z brzuchatym przygnębiająco uśmiechającym się kandydatem Partii jeszcze Władzy. Wszyscy chyba byliśmy zadowoleni, choć pani bibliotekarka wyraźnie nieco zdziwiona tak kiepskim łupem. Ja zaś też szybko zacząłem pluć sobie w brodę, że nawet te dwa dla niej uchowaliśmy. Trudno, błędy młodości.
Puenta pesymistyczna jest taka, że zaledwie parę dni temu na uniwersytecie, który wymiótł partię, studenci o mocno przetrąconym kręgosłupie zorganizowali „wykład” pewnego ponurego pana, który uważa, że najlepszym miejscem dla Żydów jest Auschwitz, a z obecnym nie-rządem Polski dzieli niechęć do Unii Europejskiej i wolności, którą Polacy sobie wywalczyli w 1989 roku. Dzisiejsza Partia Władzy uczyniła tego pana komentatorem w swojej telewizji, którą nam wciska jako publiczną i żąda za to jeszcze pieniędzy.
Puenta optymistyczna jest taka, że to między innymi studenci socjologii tego uniwersytetu zorganizowali fantastyczny Szlak Dziedzictwa Żydowskiego w Białymstoku, upamiętniający przy pomocy estetycznych tablic i pomników miejsca związane z ludnością żydowską, od której w głównej mierze zależał przed wojną krajobraz kulturowy Białegostoku i którą ideowi poprzednicy dzisiejszego rządowego prelegenta powybijali niemal co do nogi. Kurczę, puenta optymistyczna zamienia się w drugą pesymistyczną, więc przechodzę do trzeciej.
Trzy początki, trzy puenty. Ta trzecia jednak też mało optymistycznie się kroi, przepraszam, ale trudno, taki klimat: Partia Władzy się trzyma. Przeszła suchym mostem nad wezbranymi falami wolności i solidarności, jeśli mogę tak górnolotnie to ująć. Tak, wielu się przynajmniej wydawało, że już mamy solidarność, wolność, demokrację, że wystarczyło pognać komucha. I tu się pomyliliśmy, zatrzymaliśmy się w ułudnym samozadowoleniu, zamiast czytać, czytać i słuchać mądrzejszych od siebie. Tak jakoś jest: bezwład jest naszą słabością, ale ich siłą. Myślę np. o dzielnym prokuratorze Piotrowiczu, który gnębił opozycję wtedy i znowu gnębi ją dziś. Myślę o Leszku Millerze, który po latach posuchy znowu znalazł się w swoim żywiole, znowu może wiernie służyć Partii Władzy. Myślę o leśnej rusałce postpezetpeerowskiej lewicy, która też będzie czarowała z telewizji rządowej. Jakże byliśmy naiwni, że to se ne vrati. Wraca, i to szybkimi krokami, w postaci bezzębnego uśmiechu Prezesa i występów szansonistki nie-z-bożej łaski, która bardzo by chciała, żeby Polacy Święto Wolności spędzili w pracy, a nie na demonstracjach.
SZANSONISTKO-SEKRETARKO: TAKIEGO WAŁA! (a jednak na koniec udała się i puenta optymistyczna! :))
p.s. Mariuszu, gdzie jesteś? Zachowałeś dowcip czy może i Ty przeszedłeś na Ciemną Stronę Dobrej Zmiany?
Najnowsze komentarze