„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
7 maja 2016. Odbyliśmy kolejny marsz pod egidą KOD. Zatem kilka zachwytów i wkurzeń w temacie.
Zachwyt pierwszy jest oczywisty – fantastyczna frekwencja, około ćwierć miliona ludzi. Rekord Polski po 1989 roku. Druga rzecz napawająca mnie ostrożnym optymizmem, to niezbyt wielki, ale już zauważalny napływ młodych. Trzecia pozytywna wiadomość jest taka, że w piknikowym tłumie słychać – na razie prywatne i w żaden sposób nie dyskontowane przez KOD, a wręcz przez jego kierownictwo pacyfikowane – głosy o potrzebie „zrobienia czegoś teraz”, wyrażające uzasadnioną, obywatelską niecierpliwość. I z tym „czymś” od wielu miesięcy mamy potężny kłopot.
Doceniam też świadomość obywatelską i zalążek wspólnoty, budzące się po stronie tzw. liberalnego mieszczaństwa.
To tyle o zachwytach. Dalej jest nieco gorzej.
Bo gdy rozłożymy ten majowy piknik na czynniki pierwsze, widać jak na dłoni wszystkie nasze słabości. Ćwierć miliona ludzi w piękną, majową sobotę – super, prawda? Dla ilu z nas wiązał się z realnym wyrzeczeniem czy ryzykiem? Czytam pełne euforii komentarze prasowe, red. Jarosław Kurski odtrąbił nawet, że Kaczyński obawia się KOD-u, a ludzie są trwale wkurzeni i ta złość im nie przejdzie. Nie mam takiego wrażenia; zaryzykuję nawet stwierdzenie, że opozycja pozaparlamentarna w obecnej formie jest dla Kaczyńskiego jak marzenie – przyjazna, pogodna, mało inwazyjna. Słyszę na trasie przemarszu wesołkowate „precz z kaczorem – dyktatorem”, „kup sobie klocki lego, zaproś Antoniego”, ludzie się śmieją, tańczą, wracają do domu z poczuciem spełnienia obywatelskiego obowiązku, ja zaś dostaję białej gorączki. Żeby było jasne – kpina, szyderstwo i śmiech są nieodzowne; jednak uczestnicząc niemal we wszystkich dużych akcjach KOD-u w Warszawie, czuję się odrobinę nie na miejscu. Nie tam i nie tak. Kilka godzin marszu, doskonałe udźwiękowienie, dlaczego zamiast „witamy Szczecin, witamy Sochaczew”, nie słyszę mini-opowiastki skrojonej retorycznie na potrzeby wiecowe, np. o tym, jak planowana ustawa antyterrorystyczna ma się do naszych swobód obywatelskich, jaki może mieć na nie wpływ w kontekście nadchodzących, być może już nielegalnych, form oporu? O tym, jak planuje się spacyfikować niezawisłe sądownictwo, co w połączeniu z obowiązującą ustawą o prokuraturze, daje nam faktycznie zamordystyczny, sterowany politycznie wymiar „sprawiedliwości”? Okazja przecież ku temu świetna, a gładkie, kilkuminutowe przemowy partyjnych oficjeli (niesłyszalne zresztą dla większości demonstrantów) w żadnej mierze tej potrzeby nie zaspokajają. Czy ona w ogóle istnieje? Tu jest pilna konieczność realnej, konsekwentnej budowy świadomości prawno-państwowej. Powiecie, że majowy piknik marszowy nie nadaje się do tego. To kiedy, jeśli większość właśnie na tym zaczyna i kończy obywatelską aktywność? Plus klikanie na facebooku?
Gdy słyszymy głosy o konieczności radykalizacji, od razu pojawia się pełne oburzenia oskarżenie, że ktoś chce w Polsce robić Majdan. Przypomina nam się Berkut i krew na ulicach Kijowa. Ergo: nieodpowiedzialni napaleńcy chcą tego samego na ulicach Warszawy. Sympatyzując z KOD-em PP, nieco aktywniejszą, radykalniejszą grupą aktywistów obywatelskich wywodzących się z KOD-u i będącą non-stop z pikietą przed KPRM, nigdy nie usłyszałam, by ktoś planował krew na polskich ulicach albo na to liczył. Musiałby być nieodpowiedzialnym, groźnym idiotą. W marcu miałam wątpliwą przyjemność udzielić wywiadu paradziennikarzowi Klaudiuszowi Pobudzinowi (TVPiS). Uporczywie pytał o Majdan. Chciał koniecznie usłyszeć, że sięgniemy po bruk, będziemy wyrywać śmietniki wzdłuż Al. Ujazdowskich i rzucać nimi w okna Beaty Szydło. Że będziemy dawcą tej iskry, która uruchomi niebezpieczny proces społecznego zwarcia w podzielonej Polsce. Napiszę to samo, co odpowiedziałam Pobudzinowi: nie padnie z naszej ręki żaden kamień. Jesteśmy demokratami, bronimy – wciąż w ramach legalnego sprzeciwu obywatelskiego – rządów prawa, Trybunału Konstytucyjnego, trójpodziału władzy i niezawisłego wymiaru sprawiedliwości. Scenariusz zdarzeń pisze Kaczyński, jesteśmy na ulicach dlatego, że 25 października postanowił rozmontować polską demokrację; niech pamięta o tym Mateusz Kijowski, kiedy powtarza kuriozalną deklarację, że jego celem nie jest odsunięcie rządu PiS od władzy.
Co może być naszymi pokojowymi, powtarzam – dopuszczonymi prawem, działaniami teraz? Moim jest coraz intensywniejsze uczestnictwo w mniejszych akcjach obywatelskiego sprzeciwu, odbywających się ciągle lub regularnie w stolicy – np. wspieranie stałej pikiety pod KPRM, akcje Obywateli RP (grupa Pawła Kasprzaka przed Pałacem Namiestnikowskim), będę dołączać wszędzie, gdzie jest społeczny ruch i świadomość, że PiS jest zagrożeniem tu i teraz, że trzeba jego rządy nazywać publicznie i głośno po imieniu, bez żartobliwych bezpieczników, gdzie jest świadomość, że nie możemy czekać. Demontaż demokracji następuje w takim tempie, że – zakładając pisowską zmianę ordynacji wyborczej, a wkrótce być może, po skonsumowaniu PSL, próbę zmiany konstytucji, ostateczne spacyfikowanie TK w grudniu br. – PiS zabetonuje się co najmniej na kolejną kadencję, a my będziemy żyć w smutnym, coraz szybciej brunatniejącym, zamordystycznym państwie, a wszelkie dywagacje „co potem?” staną się bezprzedmiotowe. Mateusz Kijowski proponuje powolny, pokojowy marsz aż do kolejnych wyborów; nie wiem tylko, co na jego końcu chce spotkać – Polska jego marzeń może być już tylko Węgrami-bis.
To jest nasze życie. Tu i teraz. „Kiedyś” nie jest opcją. Twórzcie pokojowe mikro-majdany. Lokalnie w całej Polsce. Pikiety, flash-moby, przed urzędami opanowanymi przez PiS, przed biurami poselskimi, gdziekolwiek czujecie, że powinno się być. Trzeba opleść państwo pisowskie zaciskającą się taśmą niedużych, ale ciągłych, licznych, uporczywych akcji. Niech rosną w dużą masę. Oni robią to samo, tyle że w majestacie tzw. prawa; „nadpiszmy” więc tę „Dobrą Zmianę”. Kierujmy petycje do instytucji unijnych. Niech władza pisowska czuje, że jesteśmy wszędzie i ciągle. Bo cyklicznych, wielkich marszów jeszcze się nie boją – są jak jednorazowa silna burza, tymczasem słabsze i długotrwałe opady skutkują często powodzią. Zafundujmy im ją.
I odpowiadajcie sobie na pytania; ja stawiam je sobie nieustannie i próbuję odpowiadać. Jak wiele jestem w stanie poświęcić? Ile życia prywatnego zaryzykować, oddać? Więzi społecznych, życia zawodowego? Czy jestem gotowa na skanowanie życiorysu mojego i rodziny, nurzanie w bagnie, gotowa wylądować w pisowskich rejestrach państwowej nienawiści, z wszelkimi tego wymiernymi skutkami? Czy może jestem skłonna tylko raz na jakiś czas przejść się w sobotę kilka kilometrów i wrócić do domu – ot, spacer bez żadnego ryzyka i konsekwencji, bo w misce wciąż pełno i Błaszczak nie puka (jeszcze) o świcie, a więc motywacja raczej lajtowa? Nie znam wszystkich odpowiedzi. Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. W ciągu ostatnich kilku miesięcy poznałam i wciąż poznaję ludzi, którzy byli opozycjonistami w czasach PRL-u. To konkretne biografie. Jestem przy nich, siłą braku doświadczenia i relatywnie w tym kontekście młodego wieku, jak smętny kundel. Wszelkie więc bombastyczne deklaracje muszą brzmieć niestosownie i śmiesznie. Ale na początek wierzę, że jestem zdolna do aktywnej nieobojętności.
Jak bardzo zależy mi na Polsce? Weekendowe pytanie.
Bardzo dobry komentarz. Słodko-gorzki, ale może to początek czegoś ważniejszego niż radosny marsz. Żeby nie było – ten marsz jest super, ale nie łudźmy się, władza póki co się nie boi. Tu trzeba pomysłu, współdziałania i zaprzestania cackania się z pisem. Oni ciągle atakują, brylują w mediach, plują jadem, insynuują niczego nie udowadniając. Czas przeciwstawić się jakimś innym, konkretniejszym działaniem. Wczoraj udowodniliśmy władzy, że wkurzony Polak potrafi dużo. Trzeba iść za ciosem.
Mamy wszyscy świadomość, kto jest faktycznym stymulatorem tej „dobrej zmiany” rujnującej państwo.Manifestujemy pod pałacem, urzędem Szydły,Sejmem, TK, a faktyczny sprawca siedzi w swojej norze, zaciera oślizgłe łapska i z obleśnym uśmieszkiem knuje kolejne draństwa. A może czas byłby wygonić go z tego chlewika?