„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Druga połowa 2004 roku: decyzja o emigracji. Dokąd? Irlandia, Wielka Brytania, Norwegia… Zresztą wszystko jedno.
Najpierw zrodziła się myśl, potem powstał zamiar, który nie był wcale prosty do zrealizowania, a jego koszty niemal mnie przerosły.
Chroniczna utrata zaufania do instytucji państwa, do partnerów w biznesie, wreszcie do… wspólników w firmie i do siebie samego.
Prowadziłem w Polsce radosną działalność gospodarczą. Budowlanka-wykończenia wnętrz oraz branżowe roboty specjalistyczne. Gdy Polska w kwietniu 2004 roku stawała się pełnoprawnym członkiem UE, miałem pełen portfel zamówień i robót tyle, że ciężko mi było myśleć o urlopie. Ponadto miałem dom, rodzinę i kosztowne hobby. Nie przypuszczałem, że w parę miesięcy posypie się to jak domek z kart przy byle podmuchu.
By zapewnić sobie zlecenia na niektóre roboty, trzeba było dać w łapę. Dawałem. Wspólnicy się cieszyli, ja również i klienci także. Człowiek to jednak istota nienasycona. Zwierzę, gdy jest syte, nie zabija, bo i po co? Człowiekowi apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Zbuntowałem się przeciw zachłanności naszego „zleceniodawcy” i – za namową wspólników – ogłosiłem mu, że to koniec źródełka. Więcej pieniędzy nie dam. W rzeczywistości był to początek końca mojej działalności w Polsce. Wspólnicy szybko się dogadali z tym człowiekiem poza mną, a ja zostałem z ręką w nocniku i długami. Jakimś poślizgiem jeszcze coś robiłem, ale miałem już dość. Czułem żal do kolegów, byłem wypalony. Zobaczyłem wtedy, co pieniądze mogą uczynić z człowieka. Sam, niestety, nie byłem lepszy, przyznaję to po latach. Ci, co dają, są tak samo winni jak ci, co biorą. Ale by ratować sytuację, potrzebowałem gotówki niczym koń owsa. Postanowiłem wyjechać, rozejrzeć się i odkuć, by wrócić i pokazać moim byłym wspólnikom, że dałem radę. Zanim podjąłem decyzję, dokąd pojadę, wykonałem parę „genialnych” posunięć, które o mało nie zatrzymały mnie w nadwiślańskim Kraju na dłużej wbrew mojej woli. Moją dewizą zawsze było: „najpierw zrób, a potem pomyśl”. Nie polecam tego. Odwrotnie jest lepiej, bezpieczniej i… taniej.
Jan Sztaudynger pisał:
Fortuna toczy się kołem,
pod kołem to pojąłem.
To o mnie było.
W tym decyzyjnym galimatiasie na sto złych podjętych decyzji jedną chyba podjąłem trafnie: dotyczącą wyboru miejsca emigracji. Już wiedziałem, że Irlandia odpada, nie miałem o co się tam zaczepić, bałem się jechać tam, gdzie tylko oczy poniosą. Padło na Anglię, lecz jeżeli już UK, to powiedziałem sobie wszędzie tylko nie Londyn. Nie znaczy to wcale, że nie lubię Londynu. Czytałem bowiem o londyńczykach, Polakach londyńczykach i o tym, że nie jest tak łatwo. Językowo byłem przygotowany konwersacyjnie.
Do Birmingham przyjechałem w połowie stycznia 2005 roku, do pracy z ogłoszenia w „”Gazecie Wyborczej”. Praca miała być w jakiejś fabryce jako … młotkowy. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki byłem w Polsce. Po przyjeździe autobusem (tanie linie jeszcze nie latały wtedy) najpierw musiałem zapłacić na miejscu za mieszkanie i Home Office…
Przedsiębiorczość moich rodaków nie zna granic. Chyba było tak, że zanim Unia pozwoliła legalnie pracować naszym obywatelom, przedtem pozwoliła wszelkiej maści oszustom, złodziejom itp. zaistnieć tu i doszkolić się w swoim fachu. Nie dość, że wydałem 90 procent swoich oszczędności na rzekome mieszkanie i rzekome pozwolenie o pracę, to zostałem na ulicy, z bagażem swoich rzeczy i bagażem doświadczeń. Rozpacz. W podobnej sytuacji było jeszcze siedem innych osób. Gdy wywieziono nas na obrzeża tego miasteczka, jak mawiała pieszczotliwie o Birmingham moja ciocia, nie zdając sobie sprawy, że mieszka w nim około 3,5 mln mieszkańców, pozostawiono nas z bagażami na środku ulicy. Po raz kolejny życie stanęło mi przed oczyma. Z tym, że teraz ze łzami w oczach. Co robić? Nie mam kasy na powrót, nie mam kasy na wynajem, a tyle co mam ,wystarczy przy moim trybie oszczędzania może na trzy dni pod warunkiem, że nie będę spał. Zero wizji, naprawdę!
Na tej ulicy, na której nas porzucono musieliśmy wyglądać dość zabawnie, bo 8 osób nagle, ni stąd ni zowąd ląduje w spokojnej dzielnicy mieszkaniowej i pojawia niczym „zielone ludziki” na Krymie. Z bagażami łaziliśmy po osiedlu, szukając wyjścia i wzbudzając przy tym zainteresowanie lokalnych mieszkańców. Tam nawet autobus nie zajeżdżał, a Anglicy robiący coś przed domami pozdrawiali nas głośnym i szczerym „Hallo!”. Myśleli pewnie, że to jacyś turyści. Było chłodno, ale słonecznie, jak pamiętam.
– Ty Jarek – powiedział do mnie jeden z kolegów w niedoli – ty umiesz po angielsku , idźmy na Policję, co?
– I co im powiem – odparłem – Hallo!? Jak ta miła pani z ogródka? – Ja, stary, nic więcej nie umiem, Nie wiem jak jest: „ktoś mnie orżnął, oszukał”, nie wiem, jak jest „ukradł i uciekł”, nawet nie wiem, jak jest „zostawił na środku ulicy”. Ja umiem tylko pogadać o pogodzie, zapytać się o godzinę, umiem policzyć do tysiąca i zapytać się o pracę!”, mój nauczyciel angielskiego nie nauczył mnie języka ekstremalnego. Jedyne co myślę, to zapomnieć o złodziejach, oni są już daleko, myślmy, jak tu przetrwać. Co może policja? Odnajdzie ich, wierzysz w to, bo ja nie? Spiszą zeznania i odeślą … na ulicę. Lepiej zastanówmy się, co możemy zrobić sami?
Posłuchali mnie. Znaleźliśmy Polski klub, rodaków Polaków, którzy pomogli. Przez miesiąc spałem u kogoś w salonie tuż przy wejściu, na polowym łóżku. Było zimno, ale byłem szczęśliwy. Ktoś mi zaufał, że jak zarobię, to mu oddam. Oddałem. Inni także coś znaleźli, potem niektórzy zjechali do Polski. Ja znalazłem pracę po trzech dniach, a w swoim zawodzie – po pół roku.
Pamiętam ten pierwszy dzień, w zasadzie to był trzeci, ale pierwszy, gdy już znalazłszy dom, jechałem piętrowym kolorowym autobusem. Widziałem ludzi, różnych, na jednej ulicy szli: facet w spódnicy (Szkot), muzułmanin, murzyn, biały i Pakistańczyk. Wszyscy uśmiechali się, wszyscy dokądś szli, nikt się nie śpieszył. Tak bardzo spodobało mi się to, że powiedziałem do siebie: „chcę tu zostać”, chcę być taki jak oni. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że tęskniłem za multi-kulti, jak zabawnie określają to wszechmyślący Polacy pierwszego sortu.
Po ponad jedenastu latach, czuję się tak jak oni, to znaczy multi-kulti. Mam tutaj swój dom. Razem z żoną i dziećmi tworzymy tę jedną wspólną europejską rodzinę na emigracji, choć wcale nie czujemy się jak na emigracji. Kupujemy polskie produkty, mówimy po polsku, oglądamy polską telewizję i chodzimy do polskiego kościoła. Zapominamy niekiedy, gdzie jesteśmy. W pracy często tęsknię za tym, by popracować z kimś, kto mówi po angielsku. Jedynie kierownica po drugiej stronie mojego auta przypomina mi ciągle gdzie jestem. Dobrodziejstwem czasów jest fakt, iż jesteśmy pierwszą emigracją na taką skalę, która może, kiedy tylko zechce, jechać do Polski. Może a nie musi Kraj ojczysty odwiedzać i tu wracać i może kultywować jego kulturę, jeśli tylko zechce. By tu być, mieszkać i pracować, nie trzeba się asymilować na siłę. Można być sobą i czuć się Polakiem.
Stąd mój sprzeciw wobec myślenia, że jesteśmy pępkiem świata. Że nam Polakom wszystko się należy jak psu miska i że to świat ma tańczyć, jak my zechcemy. Bądźmy Polakami, ale bądźmy jednocześnie częścią świata a nie tylko Marsa. Kochajmy Polskę i kultywujmy polskie tradycje. Miejmy tyle tej polskości co ziemi pod swoimi stopami.
Dziś władza Kraju, z którego tu przyjechałem, stara się ukształtować nowe oblicze Polaków oparte na nacjonalizmie, ksenofobii, strachu i niechęci wobec innych kultur. Nigdy nie musiałem uciekać tu przed kimś, kto wyznaje te zasady, i boli mnie, gdy widzę, że inni Polacy zaczynaja się nimi kierować. Chorej propagandzie przeciwstawiam się i mówię stanowcze NIE! Jestem Polakiem, częścią światowej populacji, chcę rozwijać się w społeczeństwie ludzi wolnych uznających swoje korzenie za ważne, ale nie jedynie ważne.
Katarzyna Kaczor-O’Cruadhliocht, Dublin, Niech nam żyje 1 Maja! Poskie ślady w Irlandii (2016-05-06)
Krystyna Kierebinski, Sztokholm, Ciągle nie mam volvo (2016-05-05)
Jan Urbaniak, Bodman-Ludwigshafen, PL – duma i wstyd (2016-05-05)
Ewa Wasinska, Groningen, Na ulicy nieznajomi ludzie mówią sobie dzień dobry, uśmiechając się wzajemnie (2016-05-04)
Marzanna Dyjak-Diederich, Kolonia, Takie normalne życie (2016-05-03)
Alicja Ochmann, Lubeka, Demokracja jest gotowa, wystarczy „odgapić” (2016-05-02)
Ewa Oranowska-Wróbel, Warszawa „Byliśmy i będziemy w Europie” (2016-05-01)
Najnowsze komentarze