„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Stefan Rieger
Pali się, lecz co ratować? Czy wszystkie polskie róże, gdy płoną lasy, zasługują na ratunek? Są trzy ślepe zaułki w umysłowości Polaków (i nie mam na myśli tych, którymi gardzimy, gdyż źle głosują lub wcale). Mam na myśli nas i naszych przyjaciół, uważających się za „gorszy sort”: oświeconych, wolnomyślących demokratów. Albowiem to nawet, co u Polaków najlepsze, rzadko jest wolne od tej potrójnej skazy.
Te trzy wszechobecne upiory to:
1/ Religia i Kościół
2/ Neoliberalizm i wstręt do lewicy
3/ Antysemityzm i rasizm
Dopóki tych trzech spraw nie wyjaśnimy, wszystkie dyskusje polityczne będą bezprzedmiotowe. Gdyż te trzy parametry wyznaczają zaściankowy paradygmat polskiego skansenu, dla którego w szanującej się Europie nie ma miejsca. Pod warunkiem, że Europa będzie nadal się szanować, co nie jest pewne.
KULT NIENAWIŚCI
Ad.3. Zacznijmy od końca. Polski rasizm wyjaśnić łatwo: im mniej obcowałeś z Obcym, tym ci bardziej straszny. To uniwersalne, od zarania dziejów, lecz ewolucja wieść powinna ku załagodzeniu konfliktów. We Francji antyimigrancki Front Narodowy zbiera ostatnio najwięcej głosów w zabitych dechą wiochach, gdzie nigdy nikt nie widział Murzyna ani Araba. Ale stosunek do uchodźców z Syrii czy Iraku świadczy o tym, że nikt nie zadbał o kultywowanie elementarnych zasad moralnych.
Ci, co łączą sprawę uchodźców z terroryzmem, skreślają się intelektualnie i moralnie. Gdzie osławione Chrystusowe przesłanie miłości? Gdzie wartości chrześcijańskie, którymi od lat nas szantażują? Uchodźcy z Syrii lub Iraku, topiąc się tysiącami w Morzu Egejskim lub zamarzając na szlaku bałkańskim, uciekają przed takimi właśnie barbarzyńcami. Nawet jeśli dwóch-trzech terrorystów wmiesza się w setki tysięcy uchodźców, to jest to statystycznie znacznie mniej, niż dwóch-trzech Polaków-katolików, dopuszczających się agresji politycznej lub seksualnej w Irlandii lub Wielkiej Brytanii (co nagminne). Wszystkie zamachy ostatnich lat – w Paryżu czy w Brukseli – są dziełem rodowitych Francuzów i Belgów (najczęściej trzecie pokolenie imigrantów, wychowanych w tutejszych szkołach i nie władających z reguły arabskim, lub ledwie). I na nich wszystkich nie ma innego lekarstwa, jak ostra świecka edukacja, ucząca reguł demokracji i poszanowania praw człowieka – i oduczająca RELIGIJNEGO sposobu pojmowania tych reguł współżycia. Gdyż to ostatnie wiedzie nieuchronnie do WOJNY.
Antysemityzm to trochę inna historia: wiele polskich rodzin ma jakiegoś trupa w szafie, pośrednio lub bezpośrednio (pogromy, zagarnięcie mienia, numerus clausus, etc.) i zarazem wszyscy Polacy odrobinę oświeceni mają ziejącą dziurę w duszy, skąd wyrwano to, co przynajmniej w jednej trzeciej było solą tej ziemi i w dobrej połowie pozostaje kulturowym dziedzictwem Polski. Znam takich, którzy z tym się męczą otwarcie, ale znam też i takich, którzy schowali to tak głęboko, że zapomnieli, co się wydarzyło. Obawiam się, że nikt ich nigdy nie nauczył nie tylko historii, ale nade wszystko podstawowych odruchów moralnych.
KULT ZŁOTEGO CIELCA
Ad.2. Antykomunizm, czyli wstręt do lewicy to pierwotnie odruch naturalny u tych, którzy doświadczyli na własnej skórze socjalizmu realnego. Ślepa wiara w sprawiedliwą rękę rynku to naiwność neofitów, których myślenie o ekonomii spóźnione jest o ćwierć wieku. Neoliberalizm wszędzie jest w odwrocie, a najprzód w swych anglosaskich ojczyznach. Jeśli Occupy Wall Street czy 99 % nie decydują jeszcze o losach świata, jak Syriza, Podemos czy DIEM, to wyłącznie dlatego, że ci z naprzeciwka mają dużo większą kasę i nieporównanie większą strefę wpływu. Ale to nieuchronnie się wykrusza. Gdyż z jednej strony ten model moralnie jest już zdyskredytowany, a z drugiej – nie oferuje dziś więcej niż chwilę pauzy przed nowym globalnym krachem giełdowym i, co gorsze, przed nieodwracalnym zdewastowaniem planety.
Polski przypadek dobrze ujął Michał R. Wiśniewski:
26 lat thatcheryzmu. Odkąd uzyskaliśmy tak zwaną wolność, Polska jest krajem zaprojektowanym według recept neoliberalnych. Zainstalowanych za pomocą doktryny szoku i kulturalnej propagandy. To wszystko było zbyt ładne, żeby to odrzucić. Z jednej strony telewizja puszczała serial o bankierach z Londynu, w którym bohaterowie jeździli szybkimi samochodami i wciągali kokainę, a z drugiej – mieliśmy swojego Krzysztofa Ibisza, który w „Klubie Yuppies” mówił nam, że mamy tacy być. Ten przekaz był zmasowany. Brały w nim udział i prasa, i telewizja, i kino (pamiętasz film dla dzieci „Mów mi Rockefeller”?), i – czego chyba najbardziej powinniśmy żałować – szkoła. Thatcheryzm polega na tym, że nie istnieje żadne poczucie wspólnoty.[1]
„Coś takiego, jak społeczeństwo, nie istnieje” – mówiła Mrs Thatcher. Polacy to połknęli i jeszcze przełykają, ale większość już się udławiła. Tyle, że zazwyczaj jeszcze nie wie, czym.
Znany socjolog amerykański Michael Sandel, który sprzedał na świecie miliony egzemplarzy książek o empatii, współpracy i ekonomii, mówi, że „debata o moralnych ograniczeniach rynku pozwoliłaby nam jako społeczeństwu stwierdzić, w jakich obszarach służy rynek dobru publicznemu, a z jakich powinien się wycofać. Rozważenie stosownej roli rynku wymaga wspólnej, publicznej refleksji nad tym, jak powinniśmy wartościować dobra społeczne, które cenimy.” Czy chcemy, by 1% miał się dużo lepiej, jak dziś, czy aby 99% było coraz lepiej? Trzeba się zdecydować. Sandel opowiada, że w dwóch tylko krajach natrafił na tak silny opór wobec jego antyliberalnych tez: w Chinach i w Polsce. Ale nie tylko pod tym względem wleczemy się w ogonie…
POLAK-KATOLIK
Ad 1. Religijne zaczadzenie Tu jest pies pogrzebany… To nie pies, lecz upiór. Nie, to nie upiór, lecz wirus umysłu. Tragiczne jest to, że na wirusa nie ma szczepionki. Jedyne, co można zrobić, to wzmocnić organizm. Zaszczepić, uodpornić, wyedukować. Na to, i tylko na to, z Waszej strony liczę, gdyż tylko od Was to zależy. Wszystko w Waszych rękach. Ale do tej pory wszyscy niemal zawodzicie. Tak Was to uwiera, że wolicie cierpieć w milczeniu lub udawać, że was to nie dotyczy. Chcecie wierzyć, że chroni Was Dekalog i płynące zeń pobożne życzenia. Nie chcecie nawet dostrzec, ile z tego Dekalogu (wyjąwszy dwa-trzy przykazania) płynie sprzecznych wskazań, tak samo jak z Koranu i Starego Testamentu płyną zachęty do miłości i tolerancji, a jednocześnie ich urzędowi interpretatorzy nawołują do wyrzynania innowierców, nawracania siłą lub przekonywania spadkobierców Reformacji, Oświecenia czy rewolucji naukowej do wrzucenia Całej Wstecz!
Kościoły takie i owakie, silne władzą nad duszami maluczkich i większych, adaptowały się niechętnie i zazwyczaj pod przymusem do ewolucji wiedzy, nauki i obyczajów. Lepsze to niż nic i lepsze to, niż brak takiej ewolucji, np. w łonie islamu. Tego oczekujemy od islamu, zanim się sam nie „rozwiąże” (czego oczekujemy błagalnie od wszystkich form myślenia magicznego), lecz niemuzułmanów w coś wierzących z niczego to nie zwalnia, gdyż ich paradygmat jest ten sam, co islamski czy judeistyczny: oparty na WIERZE, a nie na WIEDZY. A nawet gorzej: na odgórnie ferowanych wyrokach moralnych, a nie na moralności praktycznie sprawdzonej. Tej, której sprawdzianem jest statystycznie mierzone cierpienie lub, vice versa, dobrostan członków społeczności.
„Jakkolwiek by to przewrotnie nie zabrzmiało, pisał Mariusz Agnosiewicz, to okres PRL był dla Kościoła okresem na swój sposób błogosławionym. Nie prima facie, lecz dogłębnie i długofalowo rzecz oceniając. Najważniejszym profitem jaki przyniósł on Kościołowi to znaczne ograniczenie zasięgu antyklerykalizmu — nie tylko „ludowego”, ale nade wszystko inteligenckiego. Jak zauważył w 1991 r. Czesław Miłosz: „Nie jest dla nikogo sekretem, że przed wojną inteligencja, zwłaszcza tzw. inteligencja twórcza, boczyła się na kościelny 'ciemnogród’ i że przymiotnik 'katolicki’ oznaczał dla niej 'obskurancki’. Dopuszczano wyjątki, przyjmowane jednak jako rodzaj egzotycznych zwierząt.” Sprzeciw wobec reżimu komunistycznego połączył drogi szerokich rzesz inteligenckich oraz „Ciemnogrodu”. Do dziś to jeszcze w dużej mierze pokutuje w postaci nadreprezentacji ateistów-klerykałów.”[2]
Nazywano ich kiedyś „michnikami”, ale że staramy się ucywilizować obyczaje, określenie to wycofuję, nie wypierając się kryjącego się za nim pojęcia. A służy ono określeniu tych, którzy nie zawahali się złożyć zdobyczy Oświecenia na ołtarzu polskiego Kościoła, któremu nigdy – wyjąwszy tych oświeconych księży, którzy szczerze zdają się w to wierzyć – nigdy naprawdę z Oświeceniem nie było i nie jest po drodze. Chyba że parę metrów.
PAPOLATRIA
Antoni Pośpieszalski, nazywany przez niektórych „świeckim biskupem”, mądry i odważny starzec, człek wierzący i wybitny znawca teologii, który przez lata w paryskiej „Kulturze” pisał tekst „Bez namaszczenia o religii”, został niemalże zaszczuty, gdy ośmielił się napisać, że „pontyfikat Jana Pawła II był nieszczęściem dla Kościoła”, gdyż „odwrócił się od osiągnięć Soboru Watykańskiego II”, od zasad kolegialności i porozumienia, przywracając „rządy absolutu i jednostki”; gdyż trzymając się kurczowo celibatu wyścielił łoże pedofilii, gdyż zinstytucjonalizował hipokryzję, wyklinając środki antykoncepcyjne i zarazem przymykając oko na to, że większość katolików je stosuje… By już nie wspomnieć o prezerwatywie, jako ochronie przed AIDS, zwłaszcza w Afryce. Ani o systematycznym tępieniu Teologii Wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej i równie systematycznym wspieraniu najbardziej reakcyjnych nurtów w Kościele, jak mafijny Opus Dei.
Solidaryzuję się z Pośpieszalskim, lecz jego troska o zdrowie Kościoła to nie moja sprawa. Bliższa mi troska o higienę umysłową ludzkości, a najprzód Polaków. Dlatego też skłonny byłbym ująć to inaczej, chociaż nie mniej brutalnie: pontyfikat JPII był przez chwilę wielkim szczęściem (w którym sam uczestniczyłem, choć wieczny niedowiarek, pośród milionów rodaków w Nowym Targu i na krakowskich Błoniach), a potem największym nieszczęściem dla Polski i Polaków.
Roli Jana Pawła II w obalaniu komunizmu nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie kwestionował. Wkrótce po wzlocie zaczęło się jednak dołowanie: w skrzydłach ubywało piór, a przybywało ołowiu. Szacunek i miłość do papieża rychło sparaliżowały wszelki zmysł krytyczny, nawet u tradycyjnych obrońców świeckości (jak „Gazeta Wyborcza” et consortes), którzy łacno ulegli towarzysko-etycznemu szantażowi (rządy Suchockiej, wpuszczenie religii do szkół, ustawa antyaborcyjna), zezwalając na stopniowy ześlizg ku republice wyznaniowej.
Nawet Czesław Miłosz, zanim pod koniec życia udał się do Canossy (jak Kołakowski, Herbert, Rymkiewicz i tylu innych) przestrzegał wówczas przed „państwem wyznaniowym”:
Może tak się zdarzyć, że kler będzie celebrować obrzęd narodowy, kropiąc, święcąc, egzorcyzmując, ośmieszając się zarazem swoim tępieniem seksu, a tymczasem będzie postępowało wydrążanie się religii od wewnątrz i za parę dziesiątków lat, Polska stanie się krajem równie mało chrześcijańskim jak Anglia czy Francja, z dodatkiem antyklerykalizmu, którego zaciekłość będzie proporcjonalna do władzy kleru i jego programu państwa wyznaniowego. (Państwo wyznaniowe?, „Gazeta Wyborcza”, 11.04.1991).
Najtęższe umysły uległy bezkrytycznej „papolatrii”, jak to określał André Frossard, skądinąd wielki przyjaciel papieża. Zagubione społeczeństwo, od furmana po Noblistę, znalazło sobie wreszcie Ojca, ulegając przyśpieszonej infantylizacji. Papież, by ująć rzecz językiem Gombrowicza, Polaków upupił. Pozbawił ich zdolności myślenia o sprawach zasadniczych, we wszystkim ich wyręczając. Zaopiekował się ich umysłami tak troskliwie, że swą opiekuńczością je zadusił.
BOGOBOJNE KARZEŁKI
Lecz On sam, Papież, nie byłby w stanie tego dokonać, gdyby nie miał na miejscu armii popleczników i uzurpatorów znacznie mniejszego kalibru, dbających głównie o swój interes. Czemu JPII nie sprzeciwił się nominacji Glempa, endeckiego kołtuna, który nie omieszkał się otoczyć kapuścianymi głowami podobnego autoramentu? Gdyby nie było JPII, nie byłoby również Kaczyńskiego, Rydzyka, Natanka ani Głódzia. Gdzieś tam by sobie byli i ochoczo by zatruwali parafialną atmosferę, ale nie mieliby szans na wypłynięcie na szersze wody. Nie byłoby barbarzyńskiej ustawy antyaborcyjnej, żartobliwie zwanej „kompromisem”. Nie byłoby katolicko-narodowego kartoflanego ciemnogrodu. Nie uwiędłaby tak szybko wolna myśl, nie rozszerzyłaby się tak szybko sfera tabu, w głowach i w życiu publicznym. Ignacy Karpowicz pisał:
Kościół polski jako instytucja jest wrogiem prawdy, dobra i człowieka. Komunizm, walcząc z religią, paradoksalnie ją wzmocnił. Komunizm upadł, zabetonowana, wroga światu, specyficznie polska religijność pozostała”[3].
Opowiadanie bajeczek o tym, jak to Kościół powalił komunizm, jest opowiadaniem bajeczek. Była garstka oświeconych księży i biskupów, którzy dali schronienie garstce opozycjonistów. Duchowni nie byli wcale bardziej bohaterscy od szarych cywilów. Byli chronieni, gdyż wadza się ich bała i (wyjąwszy czasy stalinowskie) rzadko dobierała im się do skóry. Jeden Popiełuszko nie czyni wiosny. Nie było nigdy więcej odważnych księży niż odważnych obywateli tout court. Tak jak nie ma zapewne więcej pedofilów wśród księży, niż wśród szanowanych i szacownych Pater Familias. Tyle że ojcowie rodzin nie składali ślubów czystości, jak księża.
Tadeusz Żeleński-Boy pisał sto lat temu, że „kler, który, uporawszy się z 'heretykami’ położył w dawnej Polsce rękę na wszystkim, przyczynił się do pogrążenia narodu w owej straszliwej ciemnocie, w jakiej tkwiliśmy przez cały wiek siedemnasty i trzy czwarte osiemnastego, wówczas gdy inne narody spełniały największą pracę myśli.” O sto lat jesteśmy spóźnieni? O trzysta?
CZWARTY MONOTEIZM
Tu garść cytatów:
„Wielkim – i nienazwanym – złem, jakie tkwi w centrum naszej kultury, jest monoteizm. Z wywodzącego się z barbarzyńskiej Epoki Brązu tekstu znanego jako Stary Testament wyłoniły się antyludzkie religie: judaizm, chrześcijaństwo i islam. To religie boga mieszkającego w niebie. To religie w dosłownym sensie patriarchalne – Bóg jako Wszechmocny Ojciec. Za sprawą tego Boga i jego ziemskich męskich delegatów, od dwóch tysięcy lat kobiety w tych krajach muszą znosić życie w pogardzie. Bóg zamieszkujący niebiosa jest zazdrosny. Żąda ślepego posłuszeństwa. Tych, co Go odrzucają, należy nawrócić lub wyeliminować. Jedynie totalitarny system polityczny może mu sprzyjać. Najmniejsza ciągotka ku wolności podważa Jego autorytet.” (Gore Vidal)[4].
Monoteistyczna, totalitarna religia – pisze Andrzej Koraszewski – aspirowała do przejęcia pełnej władzy nad umysłami, a z czasem, po powstaniu chrześcijaństwa i islamu, wcześniejsze wojny terytorialne miała w coraz większym stopniu zmieniać w wojny religijne o panowanie nad światem. Wojny religijne są ludobójcze, wyrzyna się innowierców, wyrzyna się heretyków, pali się miasta i wsie, często nie pozostawiając kamienia na kamieniu. Religie totalitarne są bowiem religiami pokoju, który nastąpi po zabiciu ostatniego wroga. Nasza pamięć europejskich wojen religijnych jest już osłabiona, czytamy o nich opowieści jak bajki braci Grimm, nie traktując poważnie owych rzek krwi, mordowania dzieci i kobiet ciężarnych, masowych gwałtów i sadystycznych tortur. Odrzucamy możliwość, że nasi przodkowie uczestniczyli w tych praktykach i że robili to z przyzwoleniem i z poduszczenia kapłanów.”[5]
„Mało kto rozumie, pisał przed laty mój przyjaciel S.K., iż po 1980 r. narodził się w Polsce nowy, czwarty monoteizm. Prawdziwa, a nie dogmatyczna Trójca Święta Kościoła to: Chrystus, Bóg-Ojciec, Matka‑Boska. JPII stworzył nowy kult i nową Trójcę Świętą. Na czele jej stoi nie Chrystus, lecz JPII. Chrystus zajmuje II miejsce, a na III miejscu jest Matka-Boska-Częstochowska. Cofnięta jest rewolucja św. Pawła: nowa Trójca jest bogiem nie uniwersalnym, lecz plemiennym, jak Jahwe (choć inne ludy też mogą ją czcić – byle pamiętały, że Bóg jest Polakiem). Jest to bóg znacznie dobrotliwszy, niż była poprzednia Trójca przez 1.900 lat. Nie posyła nikogo do Piekła, nie karze za niewiarę. Żąda jedynie zakazu aborcji. Ale Polak, który odrzuca wiarę w to Bóstwo i nie chce go wielbić, wykreśla się ze wspólnoty (wiara w II i III osobę Trójcy Św. nie jest obowiązująca).
RELIGIA ≠ MORALNOŚĆ
Najgorsze jest jednak to, że polski katolicyzm moralność ma za nic. Nie mam na myśli moralności deklamatywnej, lecz tę prawdziwą, umiejącą rozpoznać ZŁO. Uderza to zresztą we wszystkich religiach. Badania porównawcze pokazały, że im mniejszy procent wierzących w danym kraju, tym mniejsza przestępczość i tym mniej społecznych patologii. W USA blisko 100 procent więźniów to wierzący w coś, choć 20 proc. obywateli w nic nie wierzy (i ponad 90 procent członków Amerykańskiej Akademii Nauk). Inne badania wskazują na to, że dzieci z rodzin religijnie zdeterminowanych mają niższy stopień wrażliwości etycznej, mniej są wyczulone na niesprawiedliwość i skłonne są do znacznie surowszego karania tych, co łamią w ich mniemaniu prawo.
Ludzie posługują się religią, by uniknąć podejmowania decyzji etycznych w swoim własnym życiu, by uniknąć słuchania własnego sumienia, by uniknąć odpowiedzialności za swoje zachowanie. Hipokryzja nie jest czymś anormalnym, lecz czymś nieodłącznym od praktykowania religii. Religijne gremia nie chcą, żeby ludzie byli dobrzy, chcą, żeby się odpowiednio zachowywali, a w obrębie tego celu to, co jest rzeczywiście dobre, ludzkie i zdrowe stanowi często zbędne obciążenie, jeśli nie herezję.
Posłuchajmy na koniec mędrca, jakim był Tadeusz Kotarbiński:
Nie dam się zwodzić. Spojrzę prosto w twarz autentycznej rzeczywistości… Nie łudźmy się. Trwanie moje i moich ukochanych, i wszystkich w ogóle osób kończy się wraz z życiem naturalnym, tak jak kończy się życie mego przyjaciela psa, którego nieśmiertelności nie przewiduje się w katechizmie, podobnie jak nie przewiduje się nieśmiertelności muchy konającej na lepie. Żaden Bóg nie opiekuje się ludźmi. Są oni pozostawieni sami sobie, jak wszystkie twory przyrody. Te powstały na drodze ewolucji w walce o byt, a my, ludzie wyłoniliśmy się w drodze ewolucji z ciał przodków zwierzęcych.
Brudne i krwawe plamy na kartach dziejów papiestwa, zbrodnie inkwizycji, wyczyny ciemnogrodu, pozorna świątobliwość rzekomego celibatu księży, z którego ludziska nagminnie śmieją się po kątach — to wszystko zdolne jest niejednego odstręczyć od religii samej, skoro zraża osoby uczciwe do ludzi działających w jej imieniu.”[6]
Bertrand Russell mówił, że „Ludzie dobrzy zazwyczaj czynią dobro, a ludzie źli postępują źle. I tylko religia może sprawić, by ludzie dobrzy czynili zło”. Dopóki Polacy nie rozliczą się ze swym sumieniem (po świecku lub religijnie, wolnoć Tomku), dopóty nie będzie mi z nimi po drodze. A na razie mi nie jest…
Stefan Rieger – były dziennikarz RFI (Radio France Internationale) w Paryżu i krytyk muzyczny, od lat mieszka we Francji. Artykuł ukazał się pierwotnie w Medium Publiczne.
[1] http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53668,19747225,bat-na-klase-srednia-polska-nienawisc-boli-mnie-najbardziej.html
[2] http://www.racjonalista.pl/kk.php/t,5834
[3] http://wyborcza.pl/magazyn/1,137947,16022015,Jezus_jako_paralizator.html
[4] America First? America Last? America at Last? 20.04.1992,
[5] http://www.listyznaszegosadu.pl/pl/article_print.php?id=651857
[6] wydawnictwo.racjonalista.pl/rtf.php/s,1556
Najnowsze komentarze