„Ja, zwykły, szary człowiek, taki jak wy, wzywam was wszystkich – nie czekajcie dłużej. Trzeba zmienić tę władzę jak najszybciej, zanim doszczętnie zniszczy nasz kraj; zanim całkowicie pozbawi nas wolności”. – Piotr Szczęsny, "szary człowiek" (19.10.2017)
Właśnie siadam do śniadania. Włączyłem telewizor i już wiem, że stało się to, co niepokoiło mnie parę dni temu po obejrzeniu koncertu w Dublinie w austriackiej telewizji ServusTV. To było przykre, dotarło do mnie, że ten dzień już się zbliża, mimo że popisywał się swoją niebywałą sprawnością fizyczną na scenie i co mnie wydało się irytujące, gdyż zupełnie do niego nie pasowało. Umarł mistrz mojej młodości. Na jego poezji uczyłem się angielskiego. Tomik Energy of Slaves, który lata temu wypożyczyła Marilyn F. z konsulatu kanadyjskiego w Warszawie, stoi do dzisiaj na mojej półce w Berlinie. Zamęczałem ją pytaniami. Ciągle potykałam sie na słowach, które były nie do odnalezienia w skandalicznie przestarzałych słownikach polsko-angielskich. Marilyn była wyjątkowo cierpliwa. Przyjechała z Toronto do Polski na stypendium z ASP. Chyba przedtem nie interesowała się specjalnie Cohenem. Ale z powodu moich natrętnych dociekań, także ona dała się wciągnąć do jego świata, robiła odkrycia, które także ją zaczynały fascynować, a ja nie musiałem mieć nieczystego sumienia.To była piękna epoka w moim życiu. Oszałamiała mnie łatwość, z jaką angielski wchodził mi wtedy do głowy. Moja miłość do tego języka nabierała rozpędu dzięki Marilyn i Cohenowi. Rok później wyjechałem po raz pierwszy do Niemiec. Wysłany byłem w charakterze osoby dorosłej, opiekuna grupki licealistów, którzy mieli wziąć udział w zawodach pierwszej pomocy w Heidelbergu. Niemcy podejmowali naszą „delegację” (co później dopiero do mnie dotarło) ze wzruszającą gościnnością. Przez cały tydzień obwozili nas po przepięknej Badenii Wirtenbergii. Przydzielono nam grupę młodzieży składającą się z pięciu uczennic i jednego ucznia. Moja znajomość angielskiego budziła zaskoczenie niemieckich licealistów. W ogrodzie zoologicznym w Karlsruhe okazało się np., że wiedziałem, jak nazywa się foka po angielsku. Nazajutrz na wystawie sklepu muzycznego w Baden-Baden ujrzałem najnowsze płyty Cohena. Wydałem na nie prawie wszystkie marki, jakie miałem. Nawet nie zauważyłem, że grupa niemiecka poszła w moje ślady. Na piętrze hotelowym, gdzie nocowaliśmy, słychać było potem ze wszystkich pokoi tylko Cohena, a ja poczułem się jak ojciec rodziny. Cieszyłem się z ich pytań, że mogłem pomóc im w zrozumieniu zawiłości świata Cohena i przy okazji wyjaśniła się tajemnica „foki”. Myślę, że już wtedy dzięki niemu zaczęło do mnie docierać, skąd bierze się muzyka. To nieprawda, że Cohen był poetą, który z poety przeobraził się w (jak to wtedy się mówiło) song writera. Cohen był poetą do końca i to poetą (co w poezji jest najważniejsze) myślącym, wsłuchanym w melodie myśli, które w jego przypadku wyrażały ich głębię. Jego myśli układały się w melodie, nierzadko były to melodie wyrafinowane, rywalizujące z myślami, co znamionuje chyba tylko najbardziej utalentowanych kompozytorów. Cohen dobrze wiedział, że muzyka jest tam, gdzie są słowa. Był jednym i drugiem. Poetą i kompozytorem, który uważniej od innych umiał czytać Biblię i zapamiętał „że na początku było słowo”.
Włodzimierz Nechamkis
Słowo było na początku. Bez niego nie byłoby nas. I ono też pozostaje, kiedy nas tu po jednym ubywa.